Francis Bacon, filozof angielski doby późnego renesansu i jedna z najbardziej tajemniczych postaci swoich czasów, pisał w dziele „Novum Organum", wydanym w 1620 r.: „Warto dalej zwrócić uwagę na moc, wydolność i następstwa wynalazków, co w niczym nie występuje tak wyraźnie jak w tych trzech odkryciach, które były nieznane starożytnym, a którym początki, chociaż niedawne, są nieznane i nikomu nie przyniosły sławy; mamy na myśli wynalazek druku, prochu strzelniczego i busoli morskiej. Te trzy bowiem wynalazki zmieniły całkowicie oblicze rzeczy i stosunki na świecie". Nieprzypadkowo pisarz i myśliciel, któremu przypisywano autorstwo dzieł Szekspira, wymienił druk na pierwszym miejscu. Był wszak przedstawicielem epoki, która bez tej rewolucyjnej zmiany w historii książki nie mogłaby zaistnieć. A jednak należał do nielicznych, którzy wówczas, a również w kolejnych stuleciach, zdawali sobie sprawę z wagi wynalazku druku, uważnego powszechnie po prostu za nowatorską metodę powielania tekstu i udostępniania go czytelnikom. Dopiero w XX w., gdy w życie codzienne na masową skalę wkroczyły jeszcze bardziej zaawansowane technicznie nośniki myśli, doceniono rolę, jaką druk odegrał w rozwoju doktryn religijnych, ekonomii, wyobrażeń o człowieku i wiedzy o rzeczywistości. I to już w początkowym okresie swego istnienia, kiedy drukarze przypominali odkrywców z powieści awanturniczych, którzy z odwagą bliską arogancji wyruszali na podbój nieznanych terytoriów. A początki te, w rzeczy samej, miały wymiar sensacji.
Był rok 1568. Adriaen de Jonghe, lekarz z Haarlemu i kronikarz Holandii, zapisał w swojej pracy intrygującą historię opowiadaną przez mieszczan: to właśnie tutaj, w prastarym mieście nieopodal Amsterdamu, jeszcze przed 1440 r. niejaki Laurent Janszoon, zwany Costerem, pełniący funkcję zakrystianina, człowiek o twórczym umyśle, miał wynaleźć nowy typ odlewanej z metalu ruchomej czcionki i metodę jej składania pozwalającą na szybkie odbijanie tekstu na wielu kartach papieru. Tajemnicę produkcji powierzył tylko najbliższym współpracownikom. Popełnił błąd. Jeden z zaufanych ludzi – jak głosi ta opowieść, był to Johann Fust – okazał się chciwym wiarołomcą. Uciekł ze swoją wiedzą do Moguncji i tam miał podzielić się nią ze złotnikiem nazwiskiem Johannes Gensfleisch, który przeszedł do historii jako Jan Gutenberg. Fust, który, jak się wydaje, nie pomnożył skarbca kultury europejskiej, za to pomnożył znacznie zawartość skarbca prywatnego, pozbył się wkrótce za pomocą wymiaru sprawiedliwości również Gutenberga, gdy ten już udoskonalił wynalazek do ówcześnie osiągalnych granic wydajności i sprowadził z Paryża byłego studenta tamtejszego Uniwersytetu, Petera Schoeffera, aby uczynić go głównym drukarzem i swoim wspólnikiem. Sam zajął się stroną handlową przedsięwzięcia, działając m.in. wśród paryskich sprzedawców ksiąg rękopiśmiennych. Spotkanie z kolegami z branży zostało później opisane następująco: „Kiedy spostrzegli, że sprzedaje jedną Biblię po drugiej, porażeni widokiem obcego z takim niesłychanym bogactwem książek, szybko wezwali straże, wygłaszając kompetentną opinię, że taki skład książek mógł się znaleźć w posiadaniu jednego człowieka tylko z diabelską pomocą".
Nie wiemy, co w tych przekazach jest prawdą – wiarygodnych świadectw przetrwało zbyt mało, nawet dokumenty źródłowe, powstałe w szacownych instytucjach, jak sądy, zawierają w dużej mierze relacje bohaterów tych miejskich legend, a ci z oczywistych względów nie bywali obiektywni w swoich zeznaniach. Jeśli chodzi o najbardziej być może poszkodowanego mieszczanina z Haarlemu, nie możemy być pewni nawet tego, że istniał rzeczywiście (aczkolwiek jego pomnik zdobi miejski plac do dzisiaj). Wiemy natomiast, że Fust, Schoeffer, a przede wszystkim Gutenberg uznawani są, i jest to przekonanie w pełni uzasadnione, za twórców europejskiego przemysłu wydawniczego. A co może ważniejsze, wiemy, jak dopracowany przez Gutenberga „diabelski" wynalazek i proces wytwórczy książki drukowanej przyczyniły się do narodzin nowoczesności w takim kształcie, jaki jest nam dany obecnie.
Reformacja bez druku?
I tak zapewne wstrząsnęłaby Europą – temperatura religijnych sporów i dyskusji wokół koncepcji, roli i władzy Kościoła była już na początku XVI w. zbyt wysoka, aby wystąpienia Lutra i Kalwina przeszły bez echa. Z pewnością jednak ruch reformatorów nie zdobywałby poparcia daleko od swoich źródeł tak skutecznie i z takim impetem. Zanurzmy się jeszcze głębiej w przeszłość. Oto w 1415 r. pod murami Konstancji został spalony na stosie Jan Hus, czeski bohater narodowy, duchowny i uczony, zwolennik reform w łonie Kościoła katolickiego. Poglądom Husa daleko było do śmiałości tez Lutra, jednak jego starania nie przyniosły rezultatu, a jego zwolennicy nie byli w stanie ocalić mu życia. Za jedną z istotnych przyczyn tragicznego finału można uznać fakt, że religijna batalia Husa, choć z historycznego punktu widzenia niezwykle ważna, miała jednak ówcześnie charakter lokalny – rektor Uniwersytetu Praskiego zyskał poparcie swoich rodaków, znalazł też sympatyków w Polsce (krajanie Husa brali udział w bitwie pod Grunwaldem u boku polskich chorągwi, a sam Hus po wiktorii grunwaldzkiej wystosował do Jagiełły list gratulacyjny) oraz wśród Niemców, ale na zachód kontynentu jego postulaty nie dotarły. Nie było medium, które mogłoby przyczynić się do ich upowszechnienia.
Luter zaś miał do dyspozycji druk. I rychło uświadomił sobie potencjał tego narzędzia. Kopie obwieszczenia ze słynnymi tezami, które zawiesił na drzwiach kościoła w Wittenberdze 31 października 1517 r., rozlały się po niemieckich miastach z siłą żywiołu. Po kilkunastu dniach cytowano je już wszędzie, gdzie dominował język niemiecki, a w ciągu paru miesięcy znała je – i niewiele w tym retorycznej przesady – cała Europa. W ślad za tezami na murach, wrotach miejskich, drzwiach budynków świeckich i sakralnych pojawiły się afisze, odpisy z bulli papieskich, pamflety i fałszywki, drukowane zarówno przez propagatorów idei luterańskich, jak i przez ich zaciekłych przeciwników. Na ulicach europejskich miast wybuchła pierwsza wojna propagandowa.