Katyń Gdy Mołotow i Ribbentrop podpisywali w sierpniu 1939 roku tajny protokół do paktu o nieagresji między Niemcami i Związkiem Sowieckim, kładący podwaliny pod rozbiór Polski, „nikt na szerokim świecie nie interesował się laskiem sosnowym, położonym na wzgórzu, nad urwistym brzegiem Dniepru, zwanym Kozie Góry, a stanowiącym część większego kompleksu leśnego Katynia w pobliżu Smoleńska – pisał w pierwszej książce o zbrodni katyńskiej, „The Katyn Wood Murders”, Józef Mackiewicz (polska edycja pod tytułem „Sprawa mordu katyńskiego. Ta książka była pierwsza”, Wydawnictwo Kontra, Londyn 2009). – Jakże niewspółmiernie małe było w tym czasie zdarzenie, które przytrafiło się Marfie, dziewczynie ze wsi Nowe Batioki. Uniosła ona drut kolczasty otaczający Kozie Góry, w poszukiwaniu grzybów, i napadł na nią wartownik, a później przybiegł wielki pies. A przecież winna wiedzieć, co wiedzieli wszyscy okoliczni mieszkańcy, że wstęp na teren ten jest zakazany przez NKWD, gdyż stanowi miejsce egzekucji ludzi podejrzanych o nieprzychylny stosunek do regime’u bolszewickiego”.
13 kwietnia 1943 roku Radio Berlin podało komunikat o odkryciu miejsca masowych mordów w lesie katyńskim, dołów, w których znajdowały się, ułożone w 12 warstwach, trupy oficerów polskich. „Byli oni w pełnych mundurach wojskowych, częściowo powiązani, i wszyscy mieli rany od strzałów rewolwerowych w tyle głowy”.
Niebawem Niemcy zaproponowali Mackiewiczowi wyjazd do Katynia. Pojechał tam, w maju, za wiedzą i zgodą dowództwa wileńskiej AK. 3 czerwca 1943 r. w „Gońcu Codziennym” w Wilnie ukazał się, pod tytułem „Widziałem na własne oczy”, wywiad z nim, w którym zrelacjonował to, co zobaczył w Katyniu. Powiedział m. in.: „Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już ciężkie i przygnębiające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące i wszystkie w mundurach oficerów polskich... Kwiat inteligencji, rycerstwo Narodu! Tworzą warstwy w głąb, warstwy ciał ludzkich, jedne na drugich, jedne na drugich. W tej okropnej chwili przychodzi mi straszliwe porównanie ich do wielkiej skrzyni sardynek. Ułożone są jak sardynki, przekładane nawzajem to nogami, to głową, sprasowane, spłaszczone w trupim soku, który na dnie niektórych dołów ustaje się nieraz w postaci zielonej, martwej cieczy, nieodbijającej ani wierzchołków drzew, ani obłoków na niebie. Obnażyliśmy głowy i stali nieruchomo. Jakieś ptaszki ćwierkały na sośnie. Deszcz akurat przestał padać, błogosławiony wiatr odegnał na przeciwną stronę grobu odurzający swąd. I nawet na chwilę wyjrzało słońce. Był to moment, którego nie zapomnę nigdy, bo promienie tego słońca padły i zabłysły nagle na złotym zębie czyichś tam, w głębi, na wpół otwartych ust. Odchyliłem głowę, by zmienić kąt odbicia i nie patrzeć na te słoneczne igraszki. W takich chwilach samo życie wydaje się cynizmem”.
Ponary Józef Mackiewicz był świadkiem wyjątkowym, bo nie tylko katyńskim. „Ja widziałem więcej niż ociekające trupim sokiem groby Katynia – pisał w artykule „Nie zarażajmy się od hitlerowców” („Lwów i Wilno” 1947, nr 42). – Trupy rozwłóczone po ulicach polskich i wisielców na drzewach. Ja widziałem rzecz najpotworniejszą tej wojny. Ja widziałem w Ponarach, jak SS-man w rozkraczonej pozie, uchwyciwszy dziecko żydowskie za nogi, trzasnął jego główką o słup telegraficzny, aż druty zadrgały w chmurnym wówczas niebie”.
Relację z Ponar ogłosił Mackiewicz w 1945 roku w 35. numerze „Orła Białego”. Opisał to, co przeżył któregoś październikowego dnia 1943 roku, gdy jadąc rowerem (mieszkał 8 kilometrów od Ponar), znalazł się na ścieżce koło toru kolejowego. Na bocznym torze stał pociąg... Tak zapamiętał to, co się tam działo: „(...) Żydówka pada najpierw na twarz, później się przerzuca na wznak i zataczając ręką w powietrzu, szuka rączki swego dziecka. Ja nie słyszę, ale widzę z ułożenia ust małej, że woła ona: „Mame!”... Na głowie jej dygoce wstążeczka z łachmanka i nachylona ku przodowi chwyta matkę za włosy. – Czy wy myślicie, że ci oprawcy, kaci, gestapowcy, SS-mani, że ta policyjna hołota, zwerbowana do mordowania, nigdy się nie rodziła jak my, nie miała matek własnych? Kobiet? – Mylicie się. Są oni właśnie z tej ludzkiej gliny, po ludzku – zezwierzęceni, bladzi jak śnieg, który tu kiedyś spadnie, są jak szaleńcy, jak dzicy w tańcu, w ruchach, w obłędnych gestach, w mordowaniu, w strzelaniu... Bo jakżeby wytłumaczyć można, że ten oszalały kompletnie policjant chwyta Żydówkę za prawą nogę i usiłuje wlec ją pomiędzy szynami, cały zgięty, z gębą tak przekrzywioną, jakby ciętą na ukos szablą, dokąd?! po co?! Nogi kobiecie się rozstawiają, lewa zaczepia za szynę, spódnica zjeżdża do pasa, odsłaniając szare z brudu majtki, a dziecko łapie włóczące się po kamieniach włosy matki i ciągnie je ku sobie, i nie słychać, a widać, jak wyje: „Mammme!”... Z ust wleczonej kobiety bucha teraz krew... Gęsta ściana mundurów zasłania na chwilę widok... A później jakiś Łotysz podniósł kolbę nad zwichrzonymi włoskami, uwiązanymi w ciemieniu kawałkiem łachmanka w kokardkę i... zamknąłem oczy, a zdawało mi się, że ktoś zadzwonił. Zadzwonił istotnie, kolejarz ściskający konwulsyjnie kierownicę mego roweru wpił się palcami w dzwonek, kurczowo nim targnął mimo woli, przechylił się naprzód i rzyga; rzyga na żwir peronu, na opony przedniego koła, sobie na ręce, mnie na buty, rzyga w drgawkach podobnych do konwulsji tych, w jakich umierają tamci na szynach...