Kotłujący się po dziedzińcu tłum studentów znieruchomiał, wpatrzony w nieoczekiwanych przybyszów.
Aktyw uformował się dosyć sprawnie w ciasne szeregi i sunął ławą do przodu.
Studenci cofali się powoli w stronę biblioteki, a potem w głąb, za budynek BUW do Pałacu Kazimierzowskiego.
Wtedy go zobaczyłem. Byliśmy naprzeciw siebie. On wśród aktywu, ja w spłoszonej, cofającej się ciżbie studentów. Niewysoki mężczyzna w jesionce z futrzanym kołnierzem, czapa także futrzana. Starszy syn szewca D. Z jego bratem Jankiem uczęszczałem do jednej klasy. Bywałem u nich w domu. Mieszkali na parterze, a warsztat szewski mieścił się w izbie będącej zarazem kuchnią. Lubiłem tam wchodzić. Pachniało dziegciem lub czymś podobnym, używanym do smarowania dratwy. Stary D. siedział na niskim taborecie i trzymając w ustach drewniane ćwieki, co raz wyjmował jeden z ust i wbijał wprawnym uderzeniem młotka w obcas czy podeszwę buta. Czasem ostrym jak brzytwa nożem wykrawał łatę ze skóry, podbijał blaszkami zelówki. Chętnie objaśniał przeznaczenie swoich narzędzi: pocięgła, kopyta, szydła itp.
Starszy brat Janka pracował w fabryce, ale mówiliśmy sobie po imieniu.