Marsowe oblicze historii

Walczą nie anonimowe szable i bagnety, lecz masy ludzi z własną kulturą, w tym materialną, i mentalnością. Jak mawia mój szkocki przyjaciel Robert Frost, świetny znawca sztuki wojennej: „za często dotąd pisano o bitwach, za rzadko zaś o wojnie”... - rozmowa z dr. Andrzejem Nieuważnym

Aktualizacja: 18.01.2008 19:57 Publikacja: 18.01.2008 16:56

Marsowe oblicze historii

Foto: AKG/East News

Red

Rz: Czy historia wojen jeszcze kogoś interesuje?

Andrzej Nieuważny: O, tak, a czytelniczy sukces bitewnych serii „Rzeczpospolitej” jest tego dowodem. Dobrze pisana historia wojskowa zawsze miała czytelników, choć przez kilkadziesiąt lat nie cieszyła się poważaniem w światowej nauce. Zmieniające się pod naporem nauk społecznych i badań nad kulturą podejście do przeszłości, zwane skrótowo „nową historią”, otoczyło nawet dzieje wojskowości swoistą pogardą.

Dlaczego?

Nowa historia szukała odpowiedzi na pytanie: dlaczego, w badaniach nad ludzkimi masami i w dłuższych ciągach czasowych. Tradycyjne dzieje wojen i wojskowości zaliczono do historii wydarzeniowej, istotnej dla kroniki wypadków, ale mało poszerzającej wiedzę o człowieku i zmianach społecznych. Za gatunek podrzędny zaś uznano historię bitewną (franc. histoire bataille), ograniczoną do faktografii i często podlaną patriotyczno-bohaterskim sosem. Czy nam się podoba, czy nie, rozpowszechnione w XIX wieku ujęcie historii jako ciągu wydarzeń i tzw. wielkich ludzi stało się dziś anachroniczne. Mówiąc w skrócie, Ludwik XIV był już tematem wielu studiów, ale Pierre Goubert dodał w tytule swej książki „... i 20 milionów Francuzów”. Uczynił więc jej bohaterem ów anonimowy lud, który budował Wersal i zarabiał na potężną armię Króla Słońce czy projektowane przez Vaubana twierdze.

Historię wojskowości wykładano w akademiach wojskowych, ale w szerokim odbiorze służyła ona często polityce...

Rzeczywiście. Z jednej strony heroizacja własnych, przegranych i wygranych, wojen była niezbędna tworzącym się nowoczesnym narodom, z drugiej zaś sprzyjała wizji świata jasno podzielonego na wspaniałych swoich i paskudnych obcych. W tej optyce nasi wodzowie o głowę przerastali tamtych, jeśli nie w zwycięstwach, to przynajmniej moralnie, a nasz J-23 to dzielny agent wywiadu, podczas gdy ich J-23 to podły szpieg.

Przybliżając opinii publicznej odległą wojnę, korespondenci uświadomili społeczeństwu nędzę żołnierzy. Zaciągany jeszcze niedawno siłą żołnierz stawał się rodakiem i bratem. Fala oburzenia sprawiła, że poprawiły się warunki sanitarne i bytowe wojska

Choć z tej wizji świata kpił już dobry wojak Szwejk, tu i ówdzie trzyma się ona mocno. U nas słabiej, ale dominuje np. w rosyjskich księgarniach. Na szczęście nie w pracach naukowych.

Czy nowe prądy w historii zmieniły badania nad dziejami wojskowości?

W czasach PRL naszą historiografię wojskową ominął ważny dla zachodniej nauki wieloletni spór o tzw. rewolucję militarną, czyli związki między rozwojem ekonomicznym i społecznym a sztuką wojenną. Historycy starali się dociec, jakie były owej rewolucji efekty – tak w czasie wojny, jak i podczas pokoju – oraz dlaczego i kiedy rodząca wynalazki techniczne Europa zdominowała resztę świata. Nowe pokolenie historyków przestało myśleć o wojskowości jako o dziejach bitew i wodzów, mogło więc podjąć kontrofensywę pod prowokującym hasłem: „Nowa historia bitewna”.

Co się zmieniło?

Armię bada się jako powiązany z gospodarką i kulturą byt społeczny, równie ważny w czasach wojny i pokoju. Zmienił się też obraz bitwy, np. John Keegan, autor wydanej także w Polsce „Historii wojen”, odszedł od patrzenia na działania wojenne wyłącznie oczami wodza. Już 30 lat temu w słynnej „Face of the battle” (Oblicze bitwy) przedstawił boje pod Azincourt, Waterloo i nad Sommą z punktu widzenia i doświadczeń szeregowych uczestników.

Odpowiadało to dydaktycznym potrzebom brytyjskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, gdyż porucznicy i kapitanowie inaczej „czują” bój niż marszałkowie, ale także tendencjom współczesnej nauki. Nie da się dziś mówić o historii wojskowej tylko przez pryzmat wielkich postaci, bez elementów socjologii czy antropologii. Walczą wszak nie anonimowe szable i bagnety, lecz masy ludzi z własną kulturą, w tym materialną, i mentalnością. Jak mawia mój szkocki przyjaciel Robert Frost, świetny znawca nowożytnej europejskiej i – to rzadkość – polskiej sztuki wojennej: „za często dotąd pisano o bitwach, za rzadko zaś o wojnie”.

Inne spojrzenie na wojnę widać też na ekranie...

Rzeczywiście – w filmach mamy mniej wodzów, a więcej zwykłych oficerów, podoficerów i szeregowych. Sprowadzenie wojny do osobistego wymiaru przyniosło sukces „Szeregowcowi Ryanowi” czy „Kompanii braci”, filmom dalekim od heroizacji, choć poświęconym dzielnym ludziom. Tak jak nie sposób dziś pisać dziejów wojen opierając się na źródłach jednej tylko strony, tak w nowszych filmach przeciwnik zyskał ludzką twarz. Już w kręconych przed ćwierćwieczem opowieściach o Wietnamie „nasi dzielni i piękni chłopcy” przestawali strzelać do anonimowej masy „żółtków”, tylko zabijali podobnych im ludzi i ginęli z ich ręki. Dzięki takim obrazom, jak amerykańskie „Full metal jacket” i „Pluton” czy rosyjska „9. Kompania”, wojna ma prawdziwszą, a przez to jeszcze straszniejszą twarz.

Żeby zrozumieć zmianę, porównajmy propagandowe „Zielone berety” z Johnem Wayne’em z filmem „Byliśmy żołnierzami”, w którym Mel Gibson gra prawdziwego wojownika i dowódcę, a przy tym rozczarowanego wojną człowieka. Natomiast jego przeciwnik, broniący swego kraju generał Vietcongu, nie jest już ani brzydki, ani okrutny. I też nie lubi wojny. Najdalej poszedł Clint Eastwood, kręcąc dwa filmy o bojach o Iwo Dzimę: w jednym obrazie widzianych oczami Amerykanów, a w drugim – Japończyków. W filmach są też sceny, które jeszcze niedawno były niecenzuralne, np. Spielberg pokazał rozstrzeliwanie niemieckich jeńców przez Amerykanów. Z drugiej strony na ekran trafiły też gesty ludzkiej solidarności między żołnierzami obu stron, jak w scenie wymiany papierosów na żywność w niemieckim „Stalingradzie”.

Bitwa to masy walczących, lecz to także jej mózg, a więc wódz...

To oczywiste. Armia jest strukturą hierarchiczną i to wodzowie wydają rozkazy, a nie szeregowi. Zdanie Napoleona: „obecność generała jest nieodzowna, to głowa, to całość armii”, jest wciąż prawdziwe. Jednak poglądy na rolę jednostki w dziejach się zmieniły i choć to wodzowie decydowali o wyniku bitew lub wojen, kusi nas pytanie: co bardziej zmieniło bieg historii na dłuższą metę? Wynik jakiejś bitwy czy maszyna parowa Watta?

Odpowiedź staje się jeszcze trudniejsza w wypadku starć, które decydowały o losach milionów ludzi czy całych cywilizacji.

Czy wielkich wodzów możemy jakoś zaklasyfikować, podzielić na kategorie?

Historia zna wojowników zdolnych do wygrania bitew, wojen lub nawet do przewodzenia społeczeństwom. W świetnych „Wodzach bez tajemnic” Keegan przypomina, że „być wodzem znaczy o wiele więcej niż tylko dowodzić wojskiem. Armia jest bowiem, używając wyświechtanego komunału, odzwierciedleniem społeczeństwa, które reprezentuje”. Funkcja i obraz wodza zmieniały się, na dowód czego autor pisze o wodzach okresu przedbohaterskiego, Aleksandrze Macedońskim – wodzu bohaterze, antybohaterze Wellingtonie, Grancie – dowódcy bez bohaterstwa, Hitlerze – bohaterze fałszywym, oraz o współczesnej epoce postbohaterskiej. Przypomina, że „wódz prowadzący ludzi na wojnę może się pokazywać innym tylko w masce, masce, którą musi sam stworzyć – takiej, która ukaże go jako wodza, jakiego potrzebują i życzą sobie ludzie w określonej epoce i w konkretnym miejscu”.

A cechy osobowościowe?

Znów wkraczamy w obszar sporny, gdyż np. teoretycy strategii zachęcają socjologów do ignorowania cech indywidualnych wodzów. Jednak wojna to nieludzkie działania ludzi. A ci mają – lub nie – osobowości i charaktery. Generał Kurt von Hammerstein-Equord, na początku lat 30. XX wieku szef sztabu niemieckiej Reichswehry, dzielił oficerów na: inteligentnych i głupich oraz pracowitych i leniwych. Przyznając zaś każdemu jakąś cechę z obu grup, opracował następujące wzorce kariery:„Inteligentni i pracowici największy pożytek przyniosą w sztabach. Inteligentni i leniwi nadają się na wszystkie szczeble dowodzenia. Omijając czasochłonne i męcząceszczegóły, szybciej dochodzą bowiem do sedna sprawy. Decyzja przychodzi im łatwo, a ich plany odznaczają się prostotą. Głupi i leniwi wyeliminują się sami lub pozbędzie się ich armia.

Poglądy na rolę jednostki w dziejach się zmieniły i choć to wodzowie decydowali o wyniku bitew lub wojen, kusi nas pytanie: co bardziej zmieniło bieg historii na dłuższą metę? Wynik jakiejś bitwy czy maszyna parowa Watta?

Najniebezpieczniejsi są głupi i pracowici. Przystępując do działań z zapałem, acz bez kompetencji, mogą wyrządzić niewyobrażalne szkody. Należy więc zdjąć ich ze wszystkich ważnych funkcji”.

Jakie cechy winien mieć dobry dowódca?

W „Byliśmy żołnierzami” wstrząśnięty stratami pułkownik Hal Moore, którego gra Mel Gibson, wzdycha przed kolejnym bojem do sierżanta (Sam Elliott): „Zastanawiam się, co myślał Custer, gdy zrozumiał, że prowadzi ludzi na rzeź”. Dodająca otuchy odpowiedź brzmiała: „Sir, Custer był cipą, pan zaś nie”. Trudno o zwięźlejsze wytłumaczenie.

A niefilmowo?

Gdy syn francuskiego artylerzysty z czasów Napoleona gen. Lariboisiere’a skończył szkołę wojskową, usłyszał od ojca: „Musisz się jeszcze wszystkiego nauczyć. Pierwszą zaletą żołnierza jest zimna krew; drugą – spostrzegawczość. Uczoność jest dopiero na trzecim miejscu. Bez zimnej krwi nie ma spostrzegawczości, bez niej z kolei nie można dobrze stosować zasad nauki. Oczywiście pomijam odwagę: winien ją mieć każdy żołnierz; bez odwagi nie jest się żołnierzem”. Dobrzy dowódcy mieli zapewne niektóre cechy rozwinięte ponadprzeciętnie, a najwięksi umieli też wyjść poza narzucony im w szkołach lub przez doświadczenie schemat. Przecież, jak pisał sir Basil Liddel-Hart, „trudniejsze od wtłoczenia w głowę wojskowego nowej myśli jest tylko wyrzucenie z niej myśli starej”.

Czy ułożyłby pan własny ranking wodzów?

Nie. Cóż bowiem z tego, że akurat uznam, iż Iksiński jest przed Igrekowskim lub odwrotnie. Porównania mają sens, gdy dotyczą ludzi tej samej epoki. Jak bowiem porównać dowodzenie Cezara, Gustawa II Adolfa, Focha, Żukowa i Schwarzkopfa? Ciekawą próbę porównawczą, z punktacją (!), dał w pracy o generalicji powstania listopadowego Marek Tarczyński. Oceniał jednak ludzi z dwóch ledwie pokoleń i o podobnych doświadczeniach.

To może chociaż wskaże pan swych ulubionych wodzów?

Mam słabość do hetmana Stanisława Koniecpolskiego. Potrafił zaadaptować rodzimą sztukę wojenną do zwycięskich walk zarówno z Turkami i Tatarami, jak i ze Szwedami. Mało kto pamięta, że w 1629 roku omal nie dostał pod Trzcianą skóry wojennego geniusza tamtych czasów, szwedzkiego króla Gustawa II Adolfa. Według Roberta Frosta po walkach z Koniecpolskim w Prusach „armia szwedzka była na krawędzi rozpadu i Gustaw Adolf miał szczęście, że znalazł dla niej nowy i przyjemniejszy teatr działań w Niemczech”. Z wojskami habsburskimi łatwiej było wojować niż z Polakami, niemniej król szwedzki zginął w 1632 roku pod Lützen.

A w historii powszechnej?

Interesują mnie ludzie o krętych życiorysach. Szanuję Philippe’a Pétaina, ale tego z czasów bitwy pod Verdun, a nie drugiej wojny światowej, za rozumne dowodzenie ludźmi udręczonymi wojną. Mam uznanie dla brutalnego Gieorgija Żukowa, o którego błędach można dyskutować, ale który uniósł ogromną odpowiedzialność. Za wyobraźnię i upór w forsowaniu nowatorskich idei cenię urodzonego w Chełmnie „ojca” niemieckiego Blitzkriegu Heinza Guderiana, choć pamiętam, w imię czego i kogo walczył.

Jego „Wspomnienia żołnierza” to jednak „jazda obowiązkowa” dla historyka wojskowości. Po lekturze pamiętników urodzonego we Włocławku, z matki Polki, Antona Denikina polubiłem tego zdolnego plebejusza i przyzwoitego człowieka, który własną zasługą dotarł na szczyt. Co nie znaczy, że dzieliłbym z nim wizję Rosji „od Kalisza do Władywostoku” (śmiech). Specjalne miejsce rezerwuję dla kolegi po fachu, nauczyciela historii i wojskowego samouka Vo Nguyen Giapa, który bijąc Japończyków, Francuzów, Amerykanów i własnych rodaków, łączył teorię wojny partyzanckiej z wietnamskimi warunkami. Co znowu nie znaczy, że cieszy mnie zwycięski komunizm...

A gdzie się podział „bóg wojny”

Napoleon Bonaparte, którego czasy pan bada i barwnie opisuje?Epoką napoleońską zajmuję się zawodowo, choć jako dziewiętnastowiecznik muszę też orientować się w czasach od rewolucji francuskiej po pierwszą wojnę światową. O sztuce wojennej Napoleona napisano biblioteki i trudno coś dodać. Jego pierwsza (1796) i ostatnia (1814) kampania czy bitwa pod Austerlitz to mistrzostwo świata. Jednak i on stał się z czasem więźniem własnych schematów, podczas gdy bici dotychczas przeciwnicy uczyli się od mistrza. Uznając fascynujący wymiar postaci, jako człowieka Napoleona lubię niespecjalnie. Choć jego konne portrety trafiły na okładki podręczników romantyzmu, widać w nim chłodnego racjonalistę, prawdziwe dziecko oświecenia. Prawda, że trudno z dzisiejszej perspektywy potępiać jego wiarę w manipulację społeczną czy polityczny cynizm.

Legenda napoleońska wyidealizowała jego stosunki z wojskiem. To prawda, że jako świetny socjotechnik i charyzmatyczny wódz umiał rzucić czar na żołnierzy. Myślał jednak o nich bez sentymentów – byli masą ścierną, która miała bez protestu umierać dla jego celów. Wszak zwana Chinami Europy ludna Francja mogła dać kolejne dziesiątki tysięcy rekrutów... Zafascynowany Napoleonem młody oficer Octave Levavasseur zapisał scenę, która mówi wiele o pragmatyzmie wodza: „Żołnierze wynosili koło niego na tyły ich rannego oficera. „Będzie amputacja?” – zapytał ich w przelocie. „Tak, Sire” – padła odpowiedź. „A więc dołączyć ich do oddziału” – powiedział do otaczających ich oficerów, a dzielni żołnierze musieli pozostawić na ziemi rannego i wrócić do kompanii”.

Czy lepszym wodzem jest ten, który dąży do zwycięstwa nawet za cenę dużych strat, czy taki, który oszczędza żołnierzy i woli walkę podjazdową od walnej bitwy – klasyczny przykład to Napoleon i Kutuzow w 1812 roku?

Trudno narzucać przeszłości nasz system wartości, ale jakoś nie lubimy wodzów gardzących życiem żołnierzy, jak Fryderyk II ryczący na cofających się grenadierów: „Chcecie żyć wiecznie, kanalie?”. O tym, że długo było to normą, świadczą żołnierskie bunty po „ostatecznych” ofensywach w pierwszej wojnie światowej. W ZSRR trwało to jeszcze dłużej...

Wracając do pytania, cóż – celem wodza jest sukces. Napoleon pisał wszak na Świętej Helenie: „Geniusz wojenny to dar niebios, lecz główną zaletą dowódcy jest stałość charakteru i mocne postanowienie zwycięstwa za wszelką cenę”. W 1812 roku postanowienie nie pomogło. Nawiasem mówiąc, rosyjską „wszelką ceną” był zniszczony kraj i okupacja historycznej stolicy.

Jak rozwój techniki wpływał na przebieg wojen?

Napoleon twierdził, że karabin to najgroźniejsza broń, jaką ludzie wynaleźli. W średniowieczu miejsce to należało się łukowi, perfekcyjnie używanemu przez strzelców angielskich i walijskich w wojnie stuletniej. Z długich, ciosanych z polskiego drewna cisowego, łuków rozstrzelali oni na odległość francuskie rycerstwo pod Azincourt.

Pierwszą zaletą żołnierza jest zimna krew; drugą – spostrzegawczość. Uczoność jest dopiero na trzecim miejscu. Oczywiście pomijam odwagę: winien ją mieć każdy żołnierz; bez odwagi nie jest się żołnierzem

Na ponad pięć wieków przed bitwą o Midway można już było – wykorzystując błędy przeciwnika – zadać mu klęskę bez walnego starcia. W dniu triumfu łuku mało kto zauważył, że jeden francuski rycerz poległ od armatniej kuli...

To był zwiastun prawdziwej rewolucji technologicznej związanej z wynalezieniem broni palnej...

Oznaczała ona powolny zmierzch konnego rycerstwa – jako rodzaju broni i jako elity społecznej. Rewolucja przemysłowa nie zatrzyma się na fascynującym Napoleona karabinie i wytworzy kolejne wynalazki: szrapnel, rakietę, broń odtylcową, karabin maszynowy, najcięższą artylerię, pancernik, okręt podwodny, samolot, czołg... XX wiek doda jeszcze radio, radar, gazy bojowe oraz atom. Powstanie śmiercionośnych zabawek związane było często ze skokiem nauki i techniki cywilnej. Zmiany uzbrojenia następowały coraz szybciej, skracała się też droga od prototypu do produkcji seryjnej.

Kiedy zaczął się wyścig technologii?

Przełom wiąże się z wojną krymską. Jej doświadczenia: miny morskie, granaty dużego kalibru, odtylcowe i gwintowane działa, nowoczesne i celne karabiny, oznaczały dla floty początek konkurencji w trójkącie: napęd parowy, pancerz, artyleria, a na lądzie zmusiły dowódców do zmian taktycznych. Pojawiły się też telegraf i fotografia.

Co zmienił telegraf?

Łączność zawsze była nerwem armii. Zauważmy, że po wprowadzeniu mundurów w XVIII wieku ubiór doboszów i trębaczy wyróżniał ich z szeregu. Dowódca mógł więc szybko odnaleźć wzrokiem „środki łączności” i przekazać walczącym dźwiękowe rozkazy.Telegraf to rewolucja w obiegu informacji, która od czasów rzymskich biegła najszybciej w tempie konnego kuriera. Telegraf wpłynął też na dowodzenie. Poczynając od średniowiecza, w którym otoczony przez aparat państwowy król sam ruszał w pole, wojna coraz częściej powierzana była dowódcom, a władca i dwór oczekiwali wieści w stolicy. Opóźnienie informacji sprawiało, że tzw. centrum nie wtrącało się do dowodzenia. Telegraf to zmienił i już podczas wojny krymskiej rezydujący w Londynie brytyjski minister wojny „wiedział lepiej”, co robić, od walczących pod Sewastopolem generałów. I tak już chyba zostało.

A fotografia?

Do operacyjnego wykorzystania wynalazku, np. do zdjęć lotniczych, minie jeszcze pół wieku. Jednak fotografia i użyty do korespondencji telegraf uczyniły z wojny krymskiej pierwszą wojnę obsługiwaną przez media, zwłaszcza brytyjskie. Przybliżając opinii publicznej odległą wojnę, korespondenci uświadomili społeczeństwu nędzę żołnierzy. Przypomnijmy, że z 19 tys. brytyjskich ofiar wyprawy na Krym tylko co dziesiąta poległa, a w koszarach umierało rocznie do 20 proc. szeregowych. Rozkwitająca ideologia narodowa sprawiła jednak, że armię coraz rzadziej postrzegano jako groźny ściek, do którego wrzucano tysiące szumowin. Zaciągany jeszcze niedawno siłą żołnierz stawał się rodakiem i bratem, a jego nędza – sprawą publiczną.

Fala oburzenia sprawiła, że poprawiły się warunki sanitarne i bytowe wojska. A symbolicznym wyróżnieniem za poświęcenie dla kraju stał się dostępny także dla szeregowych Victoria Cross.

Czy wraz z rozwojem techniki wojskowej maleje znaczenie osobowości wodza? Dowodzący w 1991 roku „Pustynną burzą” gen. Schwarzkopf wiedział prawie wszystko o Irakijczykach, mógł zagłuszyć ich łączność, miał do dyspozycji wywiad satelitarny, samoloty niewykrywalne dla radarów, „inteligentne” rakiety i bomby, czołgi wyposażone w noktowizory... W tych warunkach nawet najgorszy dowódca wygrałby wojnę

.

Nowe technologie sprawiły, że zmalała przydatność dawnych doświadczeń.

W latach 60. XX wieku, podczas rozważań nad użyciem amerykańskiej broni atomowej, 30-letni ekspert rządowy osądził siwiejącego polemistę z generalskimi gwiazdkami: „Panie generale, walczyłem tyle samo razy w wojnie nuklearnej co pan”. W wojsku, podobnie jak w polityce, osobowość lidera wciąż się liczy, ale praca zespołowa jeszcze bardziej. Technika to jednak nie wszystko. Mimo olbrzymiej przewagi technologicznej Amerykanie „polegli” w Wietnamie, w Iraku też nie zagwarantowała im ona pełnego zwycięstwa. Obraz wojny się zmienia, ale niezmiennie to dowódca podejmuje decyzję i bierze odpowiedzialność za jej skutki.

Andrzej Nieuważny, historyk wojskowości z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku, znawca epoki napoleońskiej

Rz: Czy historia wojen jeszcze kogoś interesuje?

Andrzej Nieuważny: O, tak, a czytelniczy sukces bitewnych serii „Rzeczpospolitej” jest tego dowodem. Dobrze pisana historia wojskowa zawsze miała czytelników, choć przez kilkadziesiąt lat nie cieszyła się poważaniem w światowej nauce. Zmieniające się pod naporem nauk społecznych i badań nad kulturą podejście do przeszłości, zwane skrótowo „nową historią”, otoczyło nawet dzieje wojskowości swoistą pogardą.

Pozostało 98% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem