Była to jedna z licznych zbrodni, jakich dopuścili się przedstawiciele przedwojennej mniejszości niemieckiej na swoich polskich i żydowskich współobywatelach.
Specjalnie używam w tym miejscu określenia „zdrajcy". Nie wskazuję bowiem na niemieckich najeźdźców w mundurach Wehrmachtu i SS, którzy z mordowania europejskiej ludności cywilnej uczynili swój znak rozpoznawczy, ale na obywateli Rzeczypospolitej Polskiej, którym ten kraj zapewnił wszystkie warunki do normalnego i pełnoprawnego rozwoju.
Już w pierwszych miesiącach niemieckiej okupacji członkowie paramilitarnej formacji Volksdeutscher Selbstschutz (niem. Samoobrona) dopuścili się najpodlejszych zbrodni na polskich sąsiadach. Z wyjątkowym fanatyzmem mordowali przedstawicieli polskiej i żydowskiej inteligencji, celując głównie w zabijanie nauczycieli i profesorów akademickich. Liczbę polskich ofiar selbstschutzmanów szacuje się nawet na kilkadziesiąt tysięcy.
Pierwsze jednostki Selbstschutz były tworzone już w czasie powstania wielkopolskiego i pierwszego powstania śląskiego. W 1919 r. bojówkarze Selbstschutzu celowali w mordowanie polskich aktywistów, patriotów i powstańców.
Przedstawiciele mniejszości niemieckiej w II RP chętnie zasilali zbrodnicze jednostki SS zajmujące się likwidacją polskich i żydowskich elit. Szczególną brutalnością charakteryzował się szef VI Inspektoratu Selbstschutzu w Bydgoszczy, który na terenie tego miasta przeprowadził wraz z Obersturmbannführerem Hansem Kölzowem i Sturmbannführerem Christianem Schnugiem bydgoską Intelligenzaktion. Nie wiemy, co się stało po wojnie z tymi zbrodniarzami, choć pewne jest, że zasługiwali na najwyższy wymiar kary. 24 września 1939 r. Hans Kölzow napisał w swoim sprawozdaniu: „Musiałem postawić pod ścianę połowę Polaków". 16 dni później dopisał: „teraz panuje spokój, ale każdego dnia musimy stawiać Polaków tuzinami pod ścianą".