Widzimy scenę, kiedy grono wyznawców usiłuje rankiem zawiadomić swego rebego, że w mieście opodal karczmy wybuchł pożar i słychać strzały (akcja toczy się podczas I wojny światowej). Pomocnik cadyka, charakterystycznie zagrany przez Wojciecha Pszoniaka, odpędza ich i krzyczy: – A co on jest, strażak?! Wreszcie święty starzec budzi się i wygłasza sentencję: – Jak dobrze być Żydem!

Wywołuje to niebywały entuzjazm chasydów, którzy wyśpiewują to zdanie, tańcząc w narastającej ekstazie. Wreszcie zrzucają czarne kapelusze, kapoty, spodnie oraz białe pończochy i nadzy kąpią się w rzece. Tam dosięgają ich kule armatnie i woda zabarwia się krwią. Kres świty cadyka staje się symbolem zagłady całego chasydzkiego świata, która rzeczywiście nadeszła podczas następnej wojny na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Autorzy – i książki, i filmu – starali się zachować pewien żartobliwy dystans do owego świata, ale i oddać sentyment oraz żal za jego kolorytem bezpowrotnie, wydawałoby się, straconym.

Tak się złożyło, że film Kawalerowicza wszedł na ekrany mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczęły się ukazywać polskie tłumaczenia książek Issaca Bashevisa Singera, który literacką Nagrodę Nobla otrzymał kilka lat wcześniej (1978). Wywołały one u nas duże zainteresowanie, zwłaszcza zaś „Dwór” z opisami zwyczajów chasydzkich. Pamiętajmy, że lata po wprowadzeniu stanu wojennego stały się okresem nieznanego u nas wcześniej życzliwego zainteresowania przeszłością i kulturą Żydów polskich. Trudno tu wchodzić w szczegóły, ale na pewno autentyczna solidarność różnych grup nieznoszących komunistycznej, momentami antysemicko nastawionej władzy, a także wpływ nauk papieża Polaka miały tu zasadnicze znaczenie.Ta życzliwa ciekawość utrzymuje się nadal, mimo marginalnych wybryków jakichś prymitywów, zauważalnych, bo hałaśliwych. A ze światem chasydów, jak trafnie zauważa autorka tego zeszytu Aleksandra Król, mamy okazjonalnie coraz częściej do czynienia – w Leżajsku, Lelowie czy Górze Kalwarii...

Mniej więcej dziesięć lat po obejrzeniu „Austerii” pierwszy raz w życiu zobaczyłem na własne oczy i uścisnąłem dłoń autentycznemu rabinowi ubranemu jak w tym filmie. Przyszedł do mnie – wówczas redaktora naczelnego „Dziennika Łódzkiego” – z wyrzutem, że drukujemy opowieści o przedwojennym żydowskim rabusiu łódzkim, zwanym Ślepym Maksem. – To pan redaktor chce, żebym teraz wyszedł z gazety pana redaktora, a chuligani rzucali na mnie kamieniami i wołali: „Ślepy Max”?! Naprawdę nie chciałem. I chyba rabin uwierzył mi, bo – chociaż dokończyliśmy druk opowieści – więcej pretensji nie zgłaszał.

Maciej Rosalak, współredaktor cyklu „Żydzi polscy”, dziennikarz „Rzeczpospolitej”. m.rosalak@rp.pl