Zmęczenie oraz brak amunicji i zaopatrzenia sprawiły, że ani Francuzi, ani Niemcy nie byli w stanie zadać decydującego ciosu. Skrwawione armie (nad Marną poległo ok. 500 tys. ludzi) zakopią się teraz w ziemi, oddzielą pasami drutów kolczastych oraz pól minowych i będą na siebie czekać. Złudzenie, że można wrócić do doktryny ofensywnej, przetrwa jeszcze czas jakiś w głowach (zwłaszcza francuskich) dowódców.
Już 30 listopada 1914 roku Joffre nakaże odbijać każdą utraconą piędź terenu i przenieść okopy 150 m od linii niemieckich tam, gdzie można na nie uderzyć. To myślenie doprowadzi Francuzów do kosztownych porażek zimą 1914/1915, a zwłaszcza do klęski utopionych we krwi prób przełamania frontu w Artois i Szampanii w roku następnym. Jak skomentuje to później oficer pierwszej wojny, generał podczas drugiej, a historyk między nimi Marius Daille, „jasna ocena rzeczywistości zabiera ludziom sporo czasu”.
Pomijając wyścig do morza, po Marnie wrogie armie pozostaną więc we względnym bezruchu aż do 1918 roku, a front drgnie nieznacznie i tylko na kilku odcinkach. Ludzkość pozna pojęcie wojny okopowej i wszystkie jej udręki. Żołnierze będą jednak nadal ginąć – pod Verdun czy nad Sommą w 1916 roku i w tragicznych nieudanych ofensywach gen. Nivelle’a w roku następnym. Dopiero uprzemysłowienie wojny i jej motoryzacja da obu stronom nadzieję na zadanie tak wymarzonego rozstrzygającego ciosu.
Nastąpi to jednak dopiero za cztery długie lata. Armia francuska, niemal osamotniona na początku działań na froncie zachodnim, będzie wówczas stanowić tylko 37 proc. sił sojuszniczych, mając obok siebie już nie tylko Brytyjczyków (wraz z całą gamą obywateli dominiów) i Belgów, ale przede wszystkim Amerykanów, a w Szampanii i na tyłach także naszą Błękitną Armię gen. Hallera.