Otóż zimą 1957 roku skierowano mnie do szpitala dziecięcego Omega na operację wyrostka robaczkowego. Snułem się smętnie z kąta w kąt i patrzyłem przez okno. A za oknem widać było rozległą panoramę warszawskich ruin. Każde dziecko wiedziało, że to dzieło Niemców dokonane podczas ostatniej wojny.
Trzeba wiedzieć, że zlikwidowany parę lat temu szpital Omega znajdował się w samym centrum stolicy, przy Alejach Jerozolimskich, a widok z jego okien na górnych piętrach rozpościerał się na północ. Z prawej strony widziałem więc zgliszcza ul. Marszałkowskiej, wówczas parterowej, gdzie potem postawili Domy Centrum. Z lewej – ruiny pogranicza Śródmieścia z Wolą, zwane Dzikim Zachodem. Między nimi zaś stał nowiutki wówczas Pałac Kultury, wielki i tak piękny, jak dziś wydaje się szpetny. W jego marmurowych kinach Przyjaźń i Młoda Gwardia grano właśnie „Króla Maciusia I”.
Zobaczyć ów film było marzeniem każdego dziecka. Kolejki po bilety były długie, sale wynajmowały całe szkoły, z dalekich stron przyjeżdżały wycieczki, aby z tarasu widokowego na 30. piętrze ujrzeć rozległy cmentarz, na którym odradzało się miasto, a po zjeździe szybkobieżną windą pójść na film. Moim rodzicom udało się dostać bilet wiosną. Operacja, szpital, ponure widoki minęły jak zły sen, zieleń ożywiła stolicę niby na kolorowej taśmie filmowej opowieści o królu dziecku, i to jeszcze Maciusiu.
Dziś ów filmowy obraz może się wydać ubogi, a nawet tandetny. Ale wtedy, z kolorowymi strojami i dekoracjami jak z bajki, mógł olśniewać dziecięcą widownię, na co dzień niepomiernie – jak na dzisiejsze standardy – zabiedzoną. Do dziś pamiętam mundury Maciusiowego wojska i armii zdradzieckich napastników, z najgorszym łobuzem Królem Trefl. Albo sympatię, jaką budzili we mnie poczciwy i wierny stary generał grany przez genialnego aktora charakterystycznego Jana Kurnakowicza oraz dzielny, postawny oficer w osobie Ryszarda Barycza.
Potem dowiedziałem się, iż ten piękny film o królu dziecku, co nie chciało wojny, został nakręcony według książki Janusza Korczaka. Rodzice mówili o nim jako o Starym Doktorze, największym przyjacielu dzieci. Dowiedziałem się też, że Doktor urodził się pod nazwiskiem Goldszmit i że to żydowskie nazwisko. Że prowadził dwa domy dla sierot: osobno dla żydowskich i osobno dla polskich. I że to z tymi żydowskimi poszedł na śmierć do komory gazowej. A zabili go podczas wojny dorośli ludzie w niemieckich mundurach, z czarnymi swastykami i krzyżami przypominającymi karciany trefl.