Idźcie budzić Polskę

Józef Piłsudski: – z rozkazu 5 sierpnia 1915 r.

Publikacja: 04.02.2009 10:20

Patrol żołnierzy Legionów na Wołyniu

Patrol żołnierzy Legionów na Wołyniu

Foto: narodowe archiwum cyfrowe

Red

W naszym domu panował kult Marszałka. Z odległej przeszłości przywołuję wspomnienia. Fotografia w skromnej ramce w gabinecie ojca, wszystkie tomy edycji „Pisma, mowy i rozkazy” w bibliotece, teka karykatur Czermańskiego… Opowieści – niestety nader rzadkie – o człowieku, który wywarł tak niesłychany wpływ na pokolenie moich rodziców… Teatr Polski w Warszawie, „Gałązka Rozmarynu” Zygmunta Nowakowskiego i ten okrzyk legionowego druha ojca: „Nie do wiary, wszak to nasze okopy! Tu był Komendant!”…

[b]Nigdy nie wymieniało się Go z nazwiska[/b]. W rozmowach ojca najczęściej pojawiał się Komendant, rzadziej Brygadier, czasem Naczelnik Państwa. Legionistom pozwalał na poufałość, tytuł Dziadka przyjmował z uśmiechem. W świadomości społecznej żył jako Marszałek. Po Jego śmierci buławę otrzymał także gen. Edward Rydz-Śmigły, a jednak kiedy mówiło się o Marszałku, wszyscy wiedzieli, że chodzi o Józefa Piłsudskiego.

Ojciec, Alojzy, poznał Marszałka w przełomowych czasach walki o niepodległość jako 19-letni młodzieniec w krakowskich Drużynach Strzeleckich. A potem 20 lat był Jego żołnierzem i współpracownikiem – podczas wojny, w 5. Pułku Piechoty I Brygady Legionów, w trudnych latach tworzenia i utrwalania państwowości polskiej.

Miał zdolności artystyczne, marzyła się ojcu architektura. Został oficerem zawodowym. Jak wielu lekarzy, malarzy, pisarzy z legionowej braci wziętych w jasyr przez Komendanta.

Był Dziadek uwielbianym dowódcą od wielkich strategicznych celów i zwykłego żołnierskiego życia.

Niewiele sobie robił z nieprzyjacielskich pocisków, czym budził podziw i dodawał odwagi. Kiedyś we wsi Dubniaki przyjął skromnym obiadem pod gołym niebem łącznika dowódcy niemieckiego frontu. W rejon ten wstrzelała się akurat artyleria rosyjska. Pociski padały gęsto i to całkiem blisko. Oficerowi niemieckiemu przestał smakować obiad, a Komendant – jak gdyby siedzieli w bezpiecznym salonie – nadal wypytywał o nowiny z frontu zachodniego.

Pod Koszyszczami, po całodziennej walce, legioniści wzięli do niewoli kilkuset jeńców. Komendant wyszedł do nich ze swojej ziemianki i w tym właśnie momencie Rosjanie zaczęli obrzucać teren szrapnelami. Pociski rozrywały się nieopodal, raziły jeńców, odłamki ze świstem uderzały w ziemię. Ku przerażeniu sztabu Komendant, nie zważając na cały harmider, chodził między jeńcami i wypytywał ich o przydziały wojskowe.

Inna sprawa, że kule Mu się kłaniały. Był pewien, że wyjdzie z wojaczki cało, że nie na polu bitewnym skończy się Jego misja.

[b]Nie dbał o dobra materialne[/b]. Znana była powszechnie barwna opowieść Stefana Żeromskiego. Jeszcze przed wybuchem wojny odwiedził on Józefa Piłsudskiego w domku na Kasprusiach w Zakopanem. Przeraził się na widok przyszłego marszałka Polski, którego zastał… w kalesonach, bo jedyne swoje spodnie musiał oddać do reperacji.

Ale do żywego dotykała Go niedola żołnierzy. Kiedy w zimne listopadowe dni 1915 roku na pozycjach nad Styrem grupa „Zuchowatych” – jak nazywano żołnierzy 5. Pułku Piechoty Brygady – umacniała okopy odziana jedynie w nogawki przemyślnie zrobione z rękawów szyneli lub tylko w bieliznę, Komendant kazał chłopców odesłać do szpitala, ostrzegając austriackie dowództwo, że jeśli jego żołnierze nie otrzymają butów i całego ekwipunku, wszystkich niekompletnie umundurowanych skieruje do szpitali.

Mimo braków w wyposażeniu i uzbrojeniu, kłopotów z zaopatrzeniem, oddziały legionowe nie chciały przejść pod rozkazy austriackie. Dochodziło do tak dramatycznych wydarzeń, jak dezercja dowódcy I Pułku Ułanów, rotmistrza Władysława Beliny-Prażmowskiego, który z całym oddziałem w listopadzie 1915 roku uciekł do Komendanta na polski front.

9 sierpnia 1914 roku, podczas marszu pierwszej kadrowej z Krakowa do Kielc, na postoju w majątku Czaple Małe dostał Komendant w prezencie konia wierzchowego, któremu nadano imię Kasztanka. Była krnąbrna, rozpieszczona, nie zawsze posłuszna. Stała się utrapieniem sztabu, szczególnie adiutanta Wieniawy-Długoszowskiego. Kiedyś pokonywali z Komendantem otwarte pole pod silnym ogniem wroga. Trzeba było cwałować co tchu, a tu nagle Kasztanka stanęła, kategorycznie odmawiając wykonania rozkazu. Trudno było sobie wyobrazić lepszy cel. A jednak kule rzeczywiście kłaniały się Komendantowi. Kasztance też.

Błyskawiczne zwycięstwo Marszałka nad nawałą bolszewicką w 1920 roku, zwane cudem nad Wisłą, potwierdziło jego niezwykłe zdolności strategiczne i wodzowskie. Raz jeszcze ujawniło niepospolitą siłę charakteru i talent oddziaływania na ludzi. W przeważającej większości wdzięczni Polacy darzyli go szacunkiem i wręcz uwielbieniem. A Europa? Europa wówczas nie zdawała sobie sprawy, że genialny manewr Piłsudskiego uratował ją przed zalewem komunizmu.

W tym czasie ojciec mój, już kapitan, zastępca dowódcy sztabu Dowództwa Okręgu Poznań, przenosił się na szefa sztabu do dowództwa Strzelców Granicznych. Wymknął się jednak do Kielc. Kiedy wreszcie tam dotarł, przywitała go ukochana żona z… bliźniakami.

[b]„Zuchowaci” zauroczeni byli swoim brygadierem[/b]. Stał się dla nich najwyższym autorytetem. Na czas wojny i burzliwy czas pokoju. W dokumentach rodzinnych znajduję odpis pisma mojego ojca do prezydenta Rzeczypospolitej Stanisława Wojciechowskiego z 8 maja 1926 roku. Czytam w nim m.in. (przyp. red. stara pisownia): „Ostatnio dzienniki podały niewiarygodną wprost wiadomość, że Marszałek Senatu, p. Trąbczyński pomówił pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego o szereg faktów uwłaczających wojsku. Służyłem pod rozkazami Marszałka Polski przez długie miesiące walk o zdobycie, a następnie ugruntowanie niepodległości, toteż wystąpienie Marszałka Trąbczyńskiego poruszyło mnie do głębi, wobec niczem nie uzasadnionych i zdaniem mojem złośliwych napaści na mojego Najwyższego Dowódcę. Uważam, że wystąpienie to godzi w moralną postawę całego wojska, odbierając mu najświętszą rzecz – zaufanie i wiarę w swego wodza, a tem samem godzi w najistotniejsze interesy państwa – jego obronę.

Jako żołnierzowi nie wolno mi reagować bezpośrednio, nie pozostaje mi więc nic innego, jak zwrócić się do Pana Prezydenta, jako Najwyższego Zwierzchnika Wojska, z gorącą prośbą wzięcia mnie, jako żołnierza, który szereg lat służył pod rozkazami I Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego – w obronę”.

Był to okres głębokiego kryzysu rządowego i parlamentarnego, zażartych walk politycznych i pogłębiającego się chaosu w państwie. W tych latach sporów, oszczerstw i wyzwisk nie zabrakło, niestety, niewybrednych ataków na Marszałka. Wtedy murem stanęli przy Nim podkomendni, przeważnie już wyżsi oficerowie Wojska Polskiego. Masowo składali dymisje.

W 1931 roku ojciec mój powołany został na szefa Biura Usprawnienia Administracji Państwowej w Prezydium Rady Ministrów. Straszna to była harówka. Przy kolejnym przetasowaniu w rządzie ojciec sprzeciwił się nominacji na wiceministra osoby, która jego zdaniem nie nadawała się na to stanowisko. Nie wiedział, że kandydata wysunął prezydent. Wybuchła awantura. Ojca wezwał Marszałek.

– I coś ty, dupo, narobił! – zagrzmiał po swojemu. – Prezydentowi Mościckiemu się sprzeciwiasz?!

Ojciec przedstawił swoje niekwestionowane racje, po czym poprosił: – Pozwól mi, Komendancie, wrócić do wojska. Wolę być dobrym pułkownikiem niż złym ministrem.

I tak się stało.

[b]4 maja 1935 roku Marszałka przewieziono karetką Inspektoratu Generalnego z Al. Szucha do Belwederu[/b]. Nie mógł już wstawać z łóżka, stan był beznadziejny: ostatnia faza raka żołądka z przerzutami na wątrobę. Silnymi zastrzykami podtrzymywano go przy życiu. 11 maja przyjął jeszcze ministra Becka, rozmawiał z Wieniawą. Wieczorem po krwotoku z ust stracił przytomność. Zmarł w niedzielę, 12 maja.

Jeszcze tej nocy zebrała się w Belwederze grupa najbliższych współpracowników. Był wśród nich i mój ojciec. W pewnym momencie z pokoju, w którym balsamowano ciało Marszałka, wyszedł zaaferowany oficer, rozejrzał się uważnie po obecnych.

– Pułkowniku Nowowiejski, pan Marszałek ma spłowiałą wstążkę przy Virtuti Militari. Tak nie może być. Oddajcie swoją.

Nastąpiła zamiana. Wstążka, którą nosił Marszałek, zawieszona została na honorowym miejscu w gablocie z odznaczeniami i pamiątkami legionowymi w gabinecie ojca.

13 maja 1935 roku matka odebrała mnie z sanatorium dziecięcego na Bystrem w Zakopanem, gdzie leżałem 11 miesięcy w gipsie z podejrzeniem gruźlicy kości. Co za szczęście! Nareszcie wracałem do domu.

Byliśmy już w Warszawie. I nagle na dworzec wbiegł gazeciarz, wołając na cały głos: – Dodatek nadzwyczajny, śmierć marszałka Piłsudskiego! Dodatek nadzwycza…!

Matka zerwała się z ławki, krzycząc: – Co ty wygadujesz! Jak śmiesz!

Chłopiec podał jej gazetę.

– Ja nie kłamię, to prawda, pani przeczyta.

Skończyła się radość. Patrzyłem na płaczącą matkę i zrozumiałem, że stało się coś strasznego.

Wydarzenia II wojny światowej przygasiły zainteresowanie osobą Marszałka. Choć trudno nie kojarzyć z jego niepodległościową ideą polskiego podziemia, szczególnie Armii Krajowej. W jej szeregach znalazła się cała moja rodzina (już bez ojca, zmarł w czerwcu 1939) – matka Maria (działaczka Polskiej Organizacji Wojskowej w latach 1915 – 1918) i wszyscy czterej synowie (trzej przypłacili to życiem).

[b]W Polsce Ludowej okrzyknięto Go persona non grata, zdrajcą i dyktatorem zła[/b]. Usunięto z placów i ulic, które nosiły jego imię, ze szkół, uczelni czy obiektów sportowych, których wcześniej był patronem.

W 1948 roku zostałem aresztowany i przewieziony do podziemi Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy Koszykowej w Warszawie. Ze ściany w moim mieszkaniu funkcjonariusze UB zdarli oprawioną w ramkę fotografię marszałka Józefa Piłsudskiego. Jako jeden z dowodów działalności antypaństwowej.

Takich wywrotowców było na szczęście wielu. Z sędziwymi „legunami” na czele. Środowisko piłsudczyków i ich rodzin. Ludzie z charakterem.

Toczyli bitwę o prawdę. Słali do władz petycje. O usunięcie kłamstw z pomnika Nieznanego Żołnierza. O uznanie praw do emerytury dla żołnierzy Legionów. Zamawiali msze w rocznice urodzin i śmierci Marszałka, w rocznicę odzyskania niepodległości, której był symbolem.

Rozpędzano ich, zamykano. Taki niezłomny opozycjonista Wojciech Ziembiński częściej był w więzieniu niż w domu.

Pierwsze patriotyczne manifestacje wolnej Polski.

Zawsze uczestniczyła w nich moja matka. Razem z p. Strugową (o dwóch kulach!) wciskały się w gęsty tłum w katedrze warszawskiej, a po uroczystej mszy maszerowały w pochodzie pod pomnik Nieznanego Żołnierza. Zachowała się nawet taka fotografia: gromada trzymających się pod ręce starszych ludzi posuwa się wolno Krakowskim Przedmieściem. W pierwszym szeregu, obok delegacji z wieńcem, mama Nowowiejska. Z Krzyżem Walecznych na piersi. Waleczna do końca.

Owego 11 listopada pochodu nie rozpędzono, ale kwiatów pod pomnikiem nie udało się złożyć. Przemarsz uznano za nielegalne zakłócenie porządku publicznego. Tego dnia w epoce peerelowskiej nie było żadnego święta.

[b]Minęły lata. Marszałek wrócił do szkół i uniwersytetów, na ulice i place. Wróciła pamięć[/b]. W naszej rodzinie trwała ona we wszystkich pokoleniach po dziś dzień. Podobnie jak w równie oddanej Marszałkowi rodzinie mojej żony. W kulcie Marszałka rosły nasze dzieci, rosną wnuczęta. Nasz najmłodszy, niespełna czteroletni wnuk, z nabożeństwem zdejmuje z półki biblioteki ciężką mosiężną figurkę „Pana Marszałka” i podaje niżej podpisanemu…

[ramka][b]Wacław Gluth-Nowowiejski[/b]

Rocznik 1926. Żołnierz Armii Krajowej – kpr. podch. „Wacek”. W powstaniu warszawskim dowodził drużyną w żoliborskim zgrupowaniu „Żywiciel”. Ciężko ranny, cudem ocalał i ukrywał się w ruinach jako jeden z Robinsonów warszawskich. W 1948 r. aresztowany przez komunistów i osadzony na kilka lat w więzieniu. Po uwolnieniu pracował jako dziennikarz („Kurier Polski”) i wydawca („Epoka”). Autor kilku książek, szczególnie wspomnieniowych, jak „Nie umieraj do jutra”.[/ramka]

W naszym domu panował kult Marszałka. Z odległej przeszłości przywołuję wspomnienia. Fotografia w skromnej ramce w gabinecie ojca, wszystkie tomy edycji „Pisma, mowy i rozkazy” w bibliotece, teka karykatur Czermańskiego… Opowieści – niestety nader rzadkie – o człowieku, który wywarł tak niesłychany wpływ na pokolenie moich rodziców… Teatr Polski w Warszawie, „Gałązka Rozmarynu” Zygmunta Nowakowskiego i ten okrzyk legionowego druha ojca: „Nie do wiary, wszak to nasze okopy! Tu był Komendant!”…

Pozostało 96% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy