W Warszawie wybuchł entuzjazm, a niejeden Niemiec poczuł lęk przed powtórką klęski z 1918 roku. Ryzyko podjęte przez Hitlera opłaciło się jednak – przez długie miesiące, pominąwszy wypad w okolicach Saarbrücken (do 13 września Francuzi posunęli się o 8 km, by wycofać się za Linię Maginota 24 października), front zachodni oglądał jedynie tzw. dziwną wojnę (a po francusku „śmieszną” – drôle de guerre), toczoną w oczekiwaniu na wojnę jak najbardziej prawdziwą.
Od wczesnych lat 20. doświadczona ciężko w wieloletnich walkach pozycyjnych pierwszej wojny światowej (1,4 mln zabitych, 2,5 mln rannych, z tego 700 tys. inwalidów) Francja budowała i wzmacniała fortyfikacje na swej granicy z Niemcami i Włochami. Jednak tylko fragmenty (w rejonie Metzu i Lauter) ciągnącego się setkami kilometrów pasa rejonów umocnionych przybiorą pełną formę żelazobetonowej, upstrzonej stalowymi wieżyczkami, zapory zwanej potocznie Linią Maginota. Wspomnijmy tu zresztą, że okaleczony pod Verdun André Maginot nie był ani projektantem, ani pomysłodawcą systemu umocnień chroniącego wschodnią granicę państwa. Był natomiast ministrem wojny, za którego urzędowania i pod którego naciskiem parlament przegłosował ogromne wydatki na fortyfikacje. Budowa ok. 450 km umocnień (600 głównych obiektów bojowych i 5800 różnych typów fortyfikacji) kosztowała bowiem ponad 2,9 mld franków!
Francja zmobilizowała 4734 tys. żołnierzy. Kraj, który nie nadrobił jeszcze strat z poprzedniej wojny (nie urodziły się miliony dzieci), powołał więc pod broń co drugiego mieszkańca metropolii w wieku od 20 do 45 lat. W razie katastrofy lub przedłużenia wojny oznaczało to brak rezerw, które stanowili jedynie 18 – 19-letni „zieloni” Francuzi lub nieprzeszkoleni wojskowo Afrykanie z kolonii. Brakowało oficerów – spośród 130 tys. tylko co czwarty pochodził ze służby czynnej. Proporcja jeden oficer na 36 podoficerów i żołnierzy była dwukrotnie niższa niż w czasach pokoju. Francuskie dowództwo powołało więc do służby niższych oficerów rezerwy po pięćdziesiątce i pospiesznie szkoliło 33 tys. podchorążych. Oficerowie i sztabowcy wielkich jednostek myśleli często kategoriami poprzedniej wojny i nawet nie wyobrażali sobie pracy w rytmie całodobowym, jaki narzucała szybka, nowoczesna wojna nazwana przez Niemców Blitzkriegiem.
[srodtytul]Wielka armia na papierze[/srodtytul]
Mimo wysiłku ograniczony możliwościami budżetu przemysł francuski mógł tylko częściowo wyposażyć armię w nowoczesną broń. Owszem, rola czołgów nie umknęła uwadze generalicji, toteż dywizja piechoty otrzymała 54 działka przeciwpancerne 25 mm i osiem dział 47 mm. Jednak jeszcze 1 kwietnia 1940 roku w 16 dywizjach brakowało połowy broni przeciwpancernej. W dniu niemieckiej ofensywy jedynie 22 z 79 dywizji pierwszego rzutu mogły użyć przypisanej im kompanii przeciwlotniczych karabinów maszynowych. Słabsza od niemieckiej motoryzacja kraju (i brak własnych źródeł ropy naftowej) powodowała, iż trakcja w dużej części pozostała konna, a mobilność oddziałów zmotoryzowanych zależała również od skutecznej rekwizycji pojazdów cywilnych. Kawalerię wzmocniły samochody pancerne i bataliony zmotoryzowanych dragonów, jednak współpraca koni z pojazdami udawała się tylko na papierze. Często zawodziła logistyka: np. jadącym pod Narvik jednostkom oddzielnie zapakowano nowiutkie moździerze i ich przyrządy celownicze.