I oto teraz – z dziurami w skrzydłach od pocisków niemieckiej artylerii, które dosięgły go nad Danią – zbliża się do celu. W dole ukazuje się lśniąca wstążka rzeki. To Wisła. Sześciu cichociemnych sprawdza po raz ostatni spadochroniarską uprząż, ekwipunek i broń. „Wykidajło”, sierżant z załogi samolotu, otwiera klapę w dnie kadłuba. Jako drugi, po dowódcy, rotmistrzu „Orawie”, skacze w ciemną i mroźną otchłań major Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”.
Brnąc w śniegu, skoczkowie ruszają na wschód. W świetle latarki czytają na przydrożnej tablicy: „Deutsches Reich. Dorf Aleksandroff”. Zamiast w Generalnej Guberni, gdzie czekają na nich placówki ZWZ, wylądowali na terenach przyłączonych do Rzeszy, pod Kiernozią w pobliżu Łowicza. Granica jest o parę kroków. Kiedy próbują ją przekroczyć, otaczają ich Niemcy. W dużej izbie posterunku granicznego we Wszeliwach pachnie przystrojona w bombki i anielski włos choinka. Trzech żołnierzy mierzy w zatrzymanych z karabinów. Ale kiedy brzuchaty feldfebel rozkazuje „Hände hoch!”, Kalenkiewicz błyskawicznie sięga po ukryte parabellum, a Tadeusz Chciuk „Celt” i pozostali skoczkowie wyszarpują colty. Przydają się długie ćwiczenia w strzelaniu dynamicznym. Po paru minutach cichociemni przeskakują granicę GG, pozostawiając za sobą cztery ciała w mundurach Grenzschutzu.
Żaden z towarzyszy „Kotwicza”, uczestników operacji „Jacket” – trzeciego zrzutu cichociemnych w okupowanym kraju – nie przypuszczał, że możliwość skoku do Polski zawdzięcza, w wielkim stopniu, właśnie jemu. Jeden z najsłynniejszych „zrzutków”, Alfred Paczkowski „Wania”, który walczył z nim ramię w ramię na posterunku we Wszeliwach, spotkał „Kotwicza” na kursie spadochroniarskim w Małpim Gaju w Ringway. Nie zapałał do niego sympatią: „Zastanawiałem się, co to za sztabowa menda. Może dwójkarz?”. Po latach nie ukrywał podziwu: „Maciej to był ktoś taki jak książę Poniatowski”.
Syn ziemianina i posła Narodowej Demokracji z Wileńszczyzny, Jana, wstąpił do Korpusu Kadetów w Modlinie, a potem do warszawskiej Szkoły Oficerów Inżynierii. W 1934 r. ukończył Politechnikę Warszawską i objął stanowisko wykładowcy w saperskiej szkole podchorążych rezerwy. Brat jego żony Ireny, Jan Erdman, wspominał: „Myślałem: czy to może być dobry żołnierz? Szczupły, mówił tenorkiem, nie używał koszarowego języka, unikał alkoholu. Wyglądał jak urzędnik bankowy”.
Był pełen sprzeczności. Idealizm, brawura, energia i wyobraźnia łączyły się w nim ze ścisłym technicznym myśleniem. Wielka wiedza – z niepohamowanym entuzjazmem, który czasem sprowadzał go na manowce. Kryształowy charakter i prostolinijność – z pewną sztywnością w stosunkach z ludźmi, nadmierną drażliwością i ambicją. Odzwierciedleniem tych sprzeczności są jego wojenne dzieje. Jeden z niewielu polskich oficerów w pełni intelektualnie i mentalnie przygotowanych do nowoczesnej wojny, pod koniec września 1939 r. dołączył ochotniczo do oddziału „Hubala” i – podobnie jak major Dobrzański skłonny do straceńczych czynów – został jego zastępcą i prawą ręką.