Swą jedyną szansę – zagranie na rozbicie Związku Sowieckiego – przegrali szybko i z kretesem. Wygrała barbarzyńska i głupia opcja: rżnąć, palić, obracać w niewolników. Umocniło to sowiecką władzę, która zlała się z rosyjskim „interesem narodowym”, przy czym owym interesem było fizyczne przetrwanie. A symbolem walki o przetrwanie stało się oblężenie Leningradu.
Jest taki, nawet dość szeroki, nurt w myśleniu o dziejach wojen, którego przedstawiciele z upodobaniem twierdzą, że ze strategicznego punktu widzenia taka to a taka bitwa nie powinna być stoczona, takie to a takie oblężenie nie powinno dojść do skutku.
Te opinie są o tyle słuszne, że gdzieś na końcu powinny logicznie prowadzić do wniosku, iż bitwy i oblężenia są w ogóle niepotrzebne. Jednakże „czysta strategia” nie istnieje, nie da się jej wyabstrahować z żywiołu wojny. A ten żywi się nie tylko ludzkim mięsem, ale też ludzką psychiką, która nie może się obyć bez symboli.
Napisałem „ludzkie mięso” i od razu zza symbolicznej wizji „miasta bohatera” wypełzły upiory. Upiory straszne, upiory głodu i kanibalizmu. Właściwie był to los podobny wielu uporczywie obleganym miastom, ale w wypadku Leningradu skala jest unikalna. Toteż i zgroza większa. Wiele lat temu rozmawiałem z pewną starszą panią, która przeżyła blokadę w mieście nad Newą. Od tych opowieści o ludzkim cierpieniu i determinacji bieleje włos…
Notabene nie ma powodu wynosić się nad Rosjan, bo Polakom również (choć w innym wymiarze) zdarzały się podobne przypadki. Exemplum: na początku XVII wieku oblężona na moskiewskim Kremlu polska piechota „sama się wyjadła”. Dawno, ale jednak.