Spośród wielu nowych rodzajów broni wprowadzonych podczas I wojny światowej część okazała się niezwykle perspektywiczna i odegrała ogromną rolę w kolejnym światowym konflikcie. Należał do nich pistolet maszynowy, który był dzieckiem wojny okopowej. Broń strzelająca ogniem automatycznym święciła od 1914 roku same triumfy, jednakże ani cekaemy, ani erkaemy nie nadawały się do walki w ciasnych transzejach i ziemiankach. Atakujący, zwłaszcza żołnierze z tzw. grup szturmowych, potrzebowali czegoś znacznie poręczniejszego, lżejszego, a jednocześnie szybkostrzelnego. Ponieważ walka miała się toczyć na krótkim (bądź bardzo krótkim) dystansie, stosowana dotychczas w pistoletach amunicja wydawała się w zupełności wystarczająca. Pierwszy krok uczynili Włosi, którzy uzbroili swoich szturmowców – Ardito – w peem Villar-Perosa wz. 15 (inne nazwy: Fiat, Revelli) strzelający 9-mm nabojem Glisenti i działający na zasadzie odrzutu zamka półswobodnego. Ten dziwoląg – dwie lufy, chwyt jak w cekaemie, dwa 25-nabojowe magazynki dołączane od góry, potem także dwójnóg ważący ponad 6 kg (z pełnymi magazynkami) – zupełnie nie zdał egzaminu i należy się dziwić, że ktoś przy zdrowych zmysłach w ogóle coś takiego wymyślił. Potem na bazie tej broni inż. Tullio Marengoni zbudował doskonały peem Beretta wz. 18.
Przełomu dokonali Niemcy, którzy także eksperymentowali z różnymi wynalazkami. Między innymi wyposażyli swych żołnierzy w specjalną wersję pistoletu P08 Parabellum, tzw. artyleryjską, która charakteryzowała się niezwykle długą lufą i dodawaną drewnianą kolbą; aby zwiększyć szybkostrzelność, klasyczny magazynek zastąpiono hybrydą magazynka pudełkowego i bębnowego, mieszczącego 32 naboje. Była to konstrukcja bardzo skomplikowana – tzw. magazynek ślimakowy – i trudno ładowało się do niej naboje, niemniej skorzystano z niej, kiedy powstał pierwszy w pełni udany pistolet maszynowy. Jego konstruktorem był Hugo Schmeisser, a broń produkowano w zakładach Teodora Bergmanna w Suhl – stąd nazwa Bergmann 18 I. Peem wykorzystywał prostą zasadę odrzutu zamka swobodnego, którego znaczna masa oraz silna sprężyna powrotna wystar-czająco długo zamykały wlot lufy tak, aby ciśnienie gazów prochowych spadło do odpowiedniego poziomu i nie groziło już rozerwanie łuski. Trzymając wciśnięty język spustowy, można było prowadzić nieprzerwany ogień aż do wyczerpania nabojów; zamek za każdym razem się cofał, odrzucany siłą gazów prochowych z lufy, wyciągając jednocześnie i wyrzucając pustą łuskę; w drodze powrotnej, pchany sprężyną, wybierał kolejny nabój z magazynka i wprowadzał go do komory. Szybkostrzelność teoretyczna sięgała 500 strz./min. Biorąc pod uwagę, że strzelec nie działał sam – wspomagali go żołnierze niosący dodatkowe magazynki – zapewniono szturmowym oddziałom znaczne wsparcie ogniowe. Bergmann miał klasyczne drewniane łoże i kolbę, z lewej strony znajdowała się obsada magazynka. Dostosowano go do naboju 9 mm Parabellum, nie miał przełącznika rodzaju ognia – ten zastosowano dopiero w następcy, czyli bergmannie 28 II. Broń była bardzo prosta konstrukcyjnie, poza magazynkiem oczywiście, ale wykonywano ją niezwykle precyzyjnie, z najlepszych materiałów. Pojawiła się na froncie w 1918 roku. Ocenia się, że do końca wojny armia niemiecka otrzymała od 10 do 30 tys. sztuk. Bergmann stał się bronią wzorcową, w ciągu następnych lat niemal wszystkie inne konstrukcje oparte były na rozwiązaniach zastosowanych przez Schmeissera. Warto wspomnieć, że na front I wojny nie zdążył peem konstrukcji Amerykanina Johna Thompsona; ta wersja – zwana unicestwiaczem (ang. annihilator) – nie przypominała jeszcze późniejszego słynnego Tommy Guna.
[i]Michał Mackiewicz, pracownik naukowy Muzeum Wojska Polskiego [/i]