Komitet Strajkowy w Stoczni Gdańskiej ogłosił żądania: przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz oraz Lecha Wałęsy, wzniesienia pomnika pamięci ofiar Grudnia 1970 r., zagwarantowania nierepresjonowania za udział w strajku, podwyższenia płac o 2 tys. zł oraz wprowadzenia zasiłków rodzinnych, takich jakie ma Milicja Obywatelska. Już tego dnia do stoczni przybywa Wałęsa, który zostaje szefem komitetu strajkowego.

Następnego dnia pracę przerwała Stocznia im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Po niej kolejne zakłady Trójmiasta. – Od samego początku mieliśmy wsparcie rodzin i mieszkańców. Żony i matki przynosiły nam pod bramę jedzenie. Razem z nami strajkowały komunikacja miejska, sklepy, nie sprzedawano alkoholu – wspomina Andrzej Kołodziej, podówczas monter, który kierował strajkiem w Stoczni Gdynia. – W pierwszych dniach strajku musiałem internować dyrektora, jego zastępcę i sekretarzy głównych. Przeszkadzali nam w strajku, więc zostali zamknięci w jednym z pomieszczeń zakładu – wspomina.

16 sierpnia Komitet Strajkowy Stoczni Gdańskiej rozpoczął rozmowy z dyrekcją, która zaakceptowała podwyżki, ale nie chciała tego zagwarantować na piśmie. Lech Wałęsa ogłasza zakończenie strajku, jednak część stoczniowców nie zgadza się na to. Wałęsa więc zmienia swoją decyzję. A w nocy z 16 na 17 sierpnia przybywają do Stoczni Gdańskiej delegacje z 21 innych strajkujących zakładów. – Strajk podtrzymała wtedy Gdynia. Bez nas nie byłoby „Solidarności”. Odrzuciliśmy zakończenie strajku i wspieraliśmy pozostałe zakłady, które poczuły się porzucone przez gdańską stocznię – twierdzi Kołodziej.

Strajki na Wybrzeżu trwały do końca sierpnia. Zakończyły się podpisanym 31 sierpnia 1980 r. porozumieniem i rejestracją wkrótce 10-milionowego Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. – Kiedy wracałem do domu 31 sierpnia, widziałem ludzi, którzy całymi rodzinami wracali uśmiechnięci ze śpiworami, kocami pod pachą, trzymali się pod ręce. Po prostu cieszyli się – przypomina sobie Andrzej Kołodziej.