Jakże przyjemne było życie XIX-wiecznych dżentelmenów... Nie rozmawiali o pieniądzach, bo je mieli. Ze snobizmu nazywanego dobrym tonem bywali na salonach, podróżowali, zbierali dzieła sztuki. Zgodnie z tradycją rycerskich przodków – przyszywanych, a niekiedy nawet prawdziwych – uczyli się fechtunku i jazdy konnej.
Trochę z nudów zaczęli się w końcu zajmować także sportem. Toteż regaty jachtów żaglowych rozwijały się mniej więcej w tej samej epoce co nowożytny ruch olimpijski. Obydwa zjawiska łączyły u zarania liczne podobieństwa, które jednak nie sprowadzają się tylko do „szlachetnej rywalizacji" dżentelmenów, jakich dzięki odziedziczonym majątkom stać było na pozostawanie „prawdziwymi amatorami". Ktokolwiek wyszedł kiedykolwiek na bieżnię, rzutnię, rozbieg, boisko, kort, ring czy pływalnię – wie, jak silnych doznań potrafi dostarczać sportowa rywalizacja.
Tak jest do dziś, niezależnie od faktu, że sportem wyczynowym zajmują się od dawna wyłącznie zawodowcy, a bez osiągnięć techniki i medycyny nikt nie uzyska dobrego wyniku nawet w najprostszym i najkrótszym biegu. Ale i specjalne buty, sztuczne nawierzchnie, naukowo opracowany trening, drobiazgowo przygotowana dieta wspomagana odżywkami nie poradzą, gdy sprinterowi brakuje wyjątkowych predyspozycji fizycznych oraz charak- teru. To się nie zmieniło od pierwszych igrzysk nie tylko nowożytnych, lecz i starożytnych olimpiad.
Tak samo jest na morzu.
Redaktor Krzysztof Kowalski – sam znakomity pływak i żeglarz – pisze dziś o szybszych od wiatru wielokadłubowych jachtach budowanych z materiałów ery kosmicznej i zało- gach świetnie wyszkolonych w ich obsłudze, które biją kolejne rekordy na trasach wiodą- cych przez morza i oceany.
Jeśli jednak współzawodnicy mają sprzęt podobnej klasy i równie duże doświadczenie, to o sukcesie przesądzają umiejętności, tężyzna psychiczna i fizyczna, ostatecznie nawet łut nawigacyjnego szczęścia. A więc po prostu człowiek.