W niedzielę 11 lipca 1943 roku Ukraińcy związani z OUN–UPA przypuścili zmasowany atak na blisko sto polskich miejscowości, głównie w powiatach włodzimierskim i horochowskim. Był to punkt kulminacyjny rzezi wołyńskiej, w której zginęło około 60 tys. Polaków.
Choć do rocznicy krwawej niedzieli jest jeszcze ponad miesiąc, już teraz widać, że jej obchody mogą wywołać pierwszy poważny kryzys na tle historycznym w partii rządzącej. – Utrzymuję kontakty ze wszystkimi stronami sporu i obserwuję ogromne podziały w PiS – mówi działający na rzecz upamiętnienia zbrodni wołyńskiej ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski.
Skąd wziął się spór? W ubiegłej kadencji Sejmu politycy PiS zdecydowanie nazywali rzeź ludobójstwem i domagali się ustanowienia 11 lipca Dnia Pamięci Męczeństwa Kresowian. Swoje stanowisko wyraźnie zaakcentowali w 2013 roku w 70. rocznicę rzezi. Wtedy rządząca Platforma Obywatelska przedstawiła projekt uchwały, w którym nie nazwała rzezi ludobójstwem, i parlament głosami koalicji PO–PSL przyjął ten tekst.
Politycy PO tłumaczyli, że zależało im na dobrych stosunkach z sąsiadem. Ukraina była w przededniu podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską.
Ostatecznie do jej zawarcia nie doszło, co było powodem Euromajdanu. Od tamtego czasu Ukraina wciąż ma kłopoty wewnętrzne i ważne są dla niej stosunki z Polską. Dlatego problem z upamiętnieniem rzezi ma teraz PiS.