Czy Edward Rydz-Śmigły chciał podporządkować sobie gen. Władysława Andersa?

Co łączyło byłego premiera Leona Kozłowskiego i tajemniczą organizację konspiracyjną Muszkieterowie? Najprawdopodobniej coś więcej niż tylko fakt nielegalnego przekroczenia linii frontu niemiecko-sowieckiego pod koniec 1941 r.

Aktualizacja: 26.12.2016 16:49 Publikacja: 22.12.2016 16:12

Marszałek Edward Rydz-Śmigły (na pierwszym planie) i gen. Władysław Anders. Niektórzy badacze podejr

Marszałek Edward Rydz-Śmigły (na pierwszym planie) i gen. Władysław Anders. Niektórzy badacze podejrzewają, że Rydz -Śmigły po powrocie do okupowanej Polski chciał podporządkować sobie polskie podziemie i armię Andersa. Mieli mu w tym pomóc Muszkieterowie.

Foto: Wikipedia

W drodze dobre buty to podstawa. A ponad 1000 km, jakie dzieliło Buzułuk, gdzie stacjonowały oddziały armii polskiej, od terenów zajętych przez napierające na Sowietów wojska niemieckie, było odległością, jakiej nie należało lekceważyć. Dlatego Leon Kozłowski 26 października 1941 r., tuż po podjęciu decyzji o powrocie do kraju, pierwsze kroki skierował na bazar, gdzie za 500 rubli sprawił sobie solidne, wysokie buty. Następnego dnia rano, nie informując nikogo w bazie, zjawił się na dworcu kolejowym, gdzie spotkał się z kpt. Andrzejem Litwińczukiem, oficerem, który miał problem z otrzymaniem przydziału do wojska i postanowił wrócić do zajętej przez Niemców Polski. Tak przynajmniej twierdził, a Kozłowski nie dociekał. Wspólnie kupili więc bilety i wsiedli do pociągu jadącego do Moskwy. W Kujbyszewie przesiedli się do składu skierowanego do Penzy. W mieście dawało się już odczuć bliskość frontu. Penza była zaciemniona, pełna uchodźców i panował tu olbrzymi chaos. Od spotkanych na dworcu Żydów dowiedzieli się, że na zachód można w miarę bezpiecznie wędrować, przemieszczając się od kołchozu do kołchozu. Ich celem była Tuła, która, jak mieli nadzieję, lada dzień wpadnie w ręce niemieckie. „O dokumenty nie pytano. NKWD po stacjach nie było, jazda była więc bezpieczna, nabraliśmy pewności siebie" – wspominał były premier. Przesiadając się do kolejnych pociągów podmiejskich i towarowych, Kozłowski i Litwińczuk dotarli do stacji Uzłowaja. To było już bezpośrednie zaplecze frontu. Żaden pociąg nie jechał dalej. Mimo chaosu Sowieci nieustannie poszukiwali dezerterów z Armii Czerwonej. W krótkim czasie dwaj Polacy zostali dwukrotnie wylegitymowani, a nawet zatrzymani na chwilę przez żandarmerię. Dzięki przekonującym tłumaczeniom (twierdzili, że jadą w przeciwną stronę, do armii gen. Andersa) na razie nie wzbudzili podejrzeń i puszczono ich wolno, ale sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Podczas niemieckiego bombardowania umknęli jednak ze stacji Uzłowaja i przedostali się do pobliskiego kołchozu. Orientując się według słońca (mapę zabrano im podczas zatrzymania), przemieszczali się później od jednego kołchozu do drugiego. W kołchozach goszczono ich za darmo. Po pierwsze dlatego, że dla chłopów pieniądze w ówczesnej sytuacji całkowicie straciły wartość, po drugie – ciemiężeni przez lata przez bolszewików włościanie okazywali dezerterom i przeciwnikom władzy sowieckiej dużo życzliwości. Kozłowski zaobserwował, że w wielu miejscach samorzutnie zaczęto likwidować kołchozy.

„Wieczorem doszliśmy do wsi, gdzie z wielkim trudem dostaliśmy nocleg, tak była przepełniona ewakuowanymi i dezerterami. Poinformowano nas, że przechodził tędy niemiecki patrol kawaleryjski i że nocuje on o 3 km dalej, już za nami. Nocowaliśmy więc na linii frontu. Sąsiednie wsie, na południe i zachód, nie były w ogóle przez żadne wojska obsadzone. Rano 10 listopada ruszyliśmy dalej i doszliśmy do dużej osady, gdzie mieściły się kopalnie rudy. Osadę obeszliśmy wokoło (...) i doszliśmy do małego lasku. Nagle usłyszeliśmy strzały z karabinu maszynowego i polowej artylerii. W pobliżu stało więc jakieś wojsko i zapewne ostrzeliwało aeroplan nieprzyjacielski. (...) Ostrożnie wysunęliśmy się z lasku i zobaczyliśmy chłopów, którzy zajęci byli rozbiórką i rozwózką stert. Podeszliśmy do nich i otrzymaliśmy wiadomość, że w pobliskiej wiosce stoją wojska niemieckie" – relacjonował Kozłowski.

Kozłowski i towarzyszący mu kapitan ruszyli we wskazanym kierunku. Po chwili dostrzegli żołnierzy Wehrmachtu. Ci ostatni musieli być w niemałym szoku, kiedy na zakurzonej drodze, pełnej wojska i rozbitych sowieckich czołgów, w akompaniamencie huku armat i strzałów karabinowych ukazało się dwóch ludzi, którzy pewnym krokiem zmierzali w ich stronę. Ich zdziwienie jeszcze wzrosło, kiedy starszy z nich, w płaszczu, kapeluszu i z walizką w ręku, przedstawił się płynną niemczyzną jako „Leon Kozłowski, Polak, były premier" i poprosił o widzenie z oficerem. Szybko zabrano ich do komendy pułku. „Raj sowiecki miałem za sobą" – z ulgą zapisał w ostatnim zdaniu pamiętnika Kozłowski. Był 10 listopada 1941 r.

Trefny mikrofilm

Czy gen. Anders wiedział o wyprawie Kozłowskiego? Większość źródeł i relacji twierdzi, że nie miał o niej pojęcia i był nią niemile zaskoczony. Kozłowskiego nie objęła automatycznie „amnestia" ogłoszona po podpisaniu układu Sikorski-Majski i były premier opuścił więzienie na Łubiance dopiero po osobistej interwencji Andersa i mimo sprzeciwu zoologicznie nienawidzącego piłsudczyków prof. Stanisława Kota, ambasadora Polski w ZSRR i szarej eminencji rządu londyńskiego. Sowieci nad wyraz szybko poinformowali Andersa, że jego protegowany przeszedł na stronę niemiecką, co stawiało generała w bardzo niezręcznej sytuacji. Szybko jednak wódz naczelny armii polskiej w ZSRR musiał zająć się innym, jeszcze poważniejszym problemem.

18 grudnia gdzieś między Tułą a Orłem (czyli w tym samym rejonie, gdzie miesiąc wcześniej front przekroczył Kozłowski; czyż nie zastanawiająca zbieżność?) w samotnym domostwie stojącym tuż za linią wojsk sowieckich, w którym chroniła się grupka przerażonych cywilów, zjawili się czterej nieznajomi mężczyźni, którzy poprosili o zawiadomienie o ich przybyciu dowódcy najbliższego oddziału sowieckiego. Wkrótce pojawił się niewielki oddział czerwonoarmistów, który zabrał ich do sztabu marszałka Timoszenki. Mężczyźni przedstawili się jako grupa polskich inżynierów budujących mosty na Donie, którzy postanowili przedostać się do armii Andersa. Rosjanie chyba nie do końca im uwierzyli, ponieważ po wstępnych przesłuchaniach 26 grudnia przetransportowali ich do Moskwy, gdzie na Łubiance poddano ich dalszemu śledztwu. Schwytani Polacy nie zamierzali jednak dalej ukrywać swojej prawdziwej tożsamości. Poinformowali bolszewików, że są polskimi oficerami, emisariuszami krajowego podziemia do generała Andersa. Grupą dowodził rtm. Czesław Szadkowski ps. Mikołaj Zaręba, towarzyszyli mu trzej reprezentanci różnych rodzajów broni – por. Kazimierz Rutkowski ps. Mątwa, artylerzysta, ppor. Czesław Wasilewski ps. Wilk z piechoty i pchor. Antoni Pohoski ps. Korejwo z lotnictwa. Rosjanie, przekonani, że grupa ta nie mogła przekroczyć frontu bez pomocy niemieckiej, za pośrednictwem pułkownika NKWD Arona Wołkowyskiego poinformowali Andersa o schwytanych i zażądali potwierdzenia ich tożsamości i wiarygodności. Bez chwili zwłoki do Moskwy, gdzie przewieziono aresztowanych, udał się mjr Wincenty Bąkiewicz, oficer wywiadu armii Andersa, który miał przejąć z rąk NKWD tajemniczych posłańców z kraju. Na Łubiance, jeszcze zanim major zobaczył się z emisariuszami, przekazano mu ich rzeczy osobiste. „Wśród innych drobiazgów natknął się na mydło do golenia, które okazało się skrytką. Gdy bowiem ostrożnie je rozkroił, ukazał się wewnątrz mikrofilm, który był jednak – ku memu zdziwieniu – już wywołany"– zanotował w swoich wspomnieniach Klemens Rudnicki, zastępca szefa sztabu armii Andersa. „Jest rzeczą zupełnie niepraktykowaną, ażeby wysyłać tajną pocztę w takim stanie. Film tego rodzaju przesyła się w formie surowej, aby uległ automatycznemu prześwietleniu w wypadku otworzenia go przez niepowołane ręce. Nie ulegało zatem wątpliwości, że film został wywołany przez kogoś, zanim go Bąkiewicz dostał w ręce. Tym kimś mogło być tylko NKWD. Gdy zaś zapoznał się z treścią mikrofilmu i uzmysłowił sobie, iż NKWD ją zna, ogarnęło go przerażenie" – wspominał gen. Rudnicki. Autorem listu był Witkowski, szef konspiracyjnej organizacji wywiadowczej Muszkieterowie, którego Rudnicki świetnie znał, bo to właśnie on udzielił mu pierwszej konspiracyjnej pomocy i załatwił fałszywe papiery po klęsce wrześniowej. To właśnie do niego skierowane było tajemnicze zdanie kończące list: „Pozdrowienia dla Klimka od Ini", którego ni w ząb nie mógł rozgryźć Bąkiewicz i jego specjaliści z wywiadu.

Treść listu, o której za chwilę, rzeczywiście musiała wywołać burzę, ale najwidoczniej dotarła do Andersa z opóźnieniem (pytanie tylko dlaczego), bo tuż po przyjeździe Szadkowskiego i jego towarzyszy do Buzułuku generał wyprawił na ich cześć bankiet. To właśnie na nim zagrzmiało po raz pierwszy. Jak zapisał w swojej relacji rtm. Szadkowski, „generał Okulicki zapytał o Śmigłego. Padały różne odpowiedzi. Jedni twierdzili, że jest w Budapeszcie, inni, że w Ankarze. Wszyscy patrzyli pytająco na mnie. Ja nachyliłem się do Andersa i cicho powiedziałem: »To, co mam do przekazania, przeznaczone jest wyłącznie dla Pana Generała. Proszę o rozmowę na osobności«. Gdy do niej niebawem doszło, powiedziałem: »Śmigły jest w Warszawie i razem z legionistami szykują zamach na Sikorskiego«. Dodałem, że gen. Grot-Rowecki bez wiedzy i zgody Naczelnego Wodza mianował szefem sztabu ZWZ płk. Tadeusza Pełczyńskiego, lecz Warszawa trzyma to w najściślejszej tajemnicy".

Jak relacjonuje Szadkowski, Anders był zszokowany. Opowieść rotmistrza wydawała się bardzo wiarygodna, zwłaszcza gdy wzięło się pod uwagę, że po powrocie Rydza-Śmigłego do kraju Szadkowski dowodził ochroną osobistą marszałka. Musiał więc być także świadkiem rozmowy jaka najprawdopodobniej odbyła się pod koniec listopada między Rydzem-Śmigłym a Leonem Kozłowskim.

Piekło Kozłowskiego i misja Muszkieterów

Kozłowski Sowietów nienawidził, zresztą z wzajemnością. Komuniści nie mogli mu darować, że to z jego inspiracji, w czasie gdy był premierem Polski (15 maja 1934 – 28 marca 1935), utworzono obóz w Berezie Kartuskiej, do którego oprócz Bogu ducha winnych przeciwników politycznych piłsudczyków trafiali także zwykli przestępcy i terroryści, głównie Ukraińcy i komuniści.

Kozłowski dzielił swoje życie między pracę naukową a działalność polityczną. Od 1921 r. był profesorem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, gdzie zajmował się prehistorią ziem zamieszkanych przez Słowian. W politykę zaangażował się jeszcze podczas studiów. Od 1908 r. działał w Związku Walki Czynnej, potem także w związku strzeleckim. W czasie I wojny światowej służył w Legionach Polskich i należał do POW. W II RP w działalność polityczną zaangażował się dopiero po przewrocie majowym. Był posłem na Sejm, a w 1930 r. objął stanowisko ministra reform rolnych w rządzie Piłsudskiego. Kolejnym krokiem w karierze był urząd premiera. Jako szef rządu wszedł w konflikt ze związkami zawodowymi i kapitałem francuskim i wypowiedział tzw. mały traktat wersalski, ale jednocześnie przedłużył o dziesięć lat podpisany w 1932 r. pakt o nieagresji ze Związkiem Radzieckim. Jego rząd zapoczątkował także budowę COP. Ogólnie jednak u współczesnych nie cieszył się zbyt pozytywną opinią. Stanisław Cat-Mackiewicz pisał o nim: „Kozłowski był to człowiek bardzo inteligentny, ale bałaguła (...), wszedł do Sejmu jako poseł Lwowa na skutek zrzeczenia się mandatu przez kogoś innego, odgrywał w tym Sejmie rolę wesołego obstrukcjonisty (toteż mianowanie go ministrem reform rolnych wywołało powszechne zdziwienie). Swoim sposobem bycia Kozłowski sam sobie wyrządzał krzywdę: miał zwyczaj śmiać się specjalnie głośnym śmiechem (...), który na ulicy straszył nerwowe panie i konie. O ile poważne błędy Jędrzejewicza płynęły z braku inteligencji (...), o tyle błędy Kozłowskiego płynęły z lekkiego ustosunkowywania się do rzeczy najpoważniejszych".

Po wybuchu wojny Kozłowski nie miał już tylu powodów do śmiechu. W odróżnieniu od większości elity rządowej II RP nie zdecydował się na ucieczkę z Polski. Wrócił do Lwowa i tam został zgarnięty przez NKWD. Przeszedł niekończąca się gehennę kolejnych śledztw, tortur i więzień; najpierw przebywał w areszcie na ul. Zamarstynowskiej we Lwowie, potem kolejno: na Łubiance, Lefortowie i Butyrkach w Moskwie. W końcu skazano go na karę śmierci. Uratował go wybuch wojny niemiecko-radzieckiej. Podczas śledztwa profesor nie dał się złamać i wykazał niezwykle twardą postawę. Gdy enkawudziści obiecywali mu wolność w zamian za współpracę, krzyczał: „Co, ja, minister i premier rządu Rzeczypospolitej, mam być bolszewickim szpiegiem?". Taka hardość kosztowała go zdrowie. Wielodniowe przesłuchania i tortury spowodowały, że kiedy 6 września Sowieci wypuścili go na wolność, aby mógł ruszyć do armii Andersa, był wrakiem człowieka. Trawiły go liczne choroby, stracił oko. Trudno się więc dziwić, że Kozłowski nie wyobrażał sobie gorszego piekła niż Kraj Rad. Z pewnością czymś takim nie były dla niego hitlerowskie Niemcy.

Były premier zjawił się w Buzułuku 15 października. Od Andersa otrzymał stanowisko w intendenturze, co nie było spełnieniem jego ambicji i potrzeb. Krytycznie oceniał porozumienie Sikorskiego ze Stalinem, które nie gwarantowało nienaruszalności polskich granic; nie mógł się również pogodzić z faktem, że polska armia ma walczyć u boku bolszewików. Życie w Buzułuku utrudniał mu także Stanisław Kot, który doprowadził m.in. do tego, że Kozłowski nie miał wstępu do kasyna oficerskiego. Już po niecałym tygodniu spędzonym przy armii Andersa Kozłowski zaczął myśleć o powrocie do kraju. Ze swoimi zamiarami zresztą się nie krył. Wiedział o tym m.in. wspominany Kot, który jednak nie zrobił nic, aby go powstrzymać.

Wszystko wskazywało na to, że problem sowiecki może być niebawem rozwiązany, trwała bowiem niemiecka ofensywa, która miała doprowadzić do zajęcia stolicy Rosji (20 października 1941 r. ogłoszono w Moskwie stan oblężenia). Kozłowski uznał więc, że bardziej przydatny będzie w Polsce. 27 października, po niespełna dwóch tygodniach pobytu w Buzułuku, opuścił polską bazę, wsiadając razem z kapitanem Litwińczukiem do pociągu jadącego do Moskwy. Czy był to jego autorski pomysł wynikający z potrzeby powrotu do ojczyzny czy może fragment większego planu, realizowanego przez te środowiska polskie, które szukały dróg porozumienia z nazistami w obliczu klęski Związku Sowieckiego i perspektywy wielu lat niemieckiej okupacji? Czy innym elementem tej układanki byli Muszkieterowie i wyprawa ich kurierów do Andersa, realizowana pod egidą Abwehry?

O Muszkieterach napisano już niemało. Przypomnijmy tylko, że była to świetnie zakonspirowana organizacja skupiająca się na działalności wywiadowczej. Stworzył ją jeszcze w październiku 1939 r. Stefan Witkowski, postać niezwykle barwna i kontrowersyjna. Przedwojenny inżynier i wynalazca, odważny dowódca oddziału dywersyjnego podczas kampanii wrześniowej. Muszkieterowie byli świetnie zakonspirowani i bardzo skuteczni w działaniu. Kiedy podziemie organizowane przez rząd londyński było jeszcze w powijakach, Muszkieterowie prowadzili już szeroko zakrojone operacje wywiadowcze, i to nie tylko na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Agenci Witkowskiego operowali też na terytorium ZSRR, co było absolutnym fenomenem polskiej konspiracji; nawiązano także bezpośrednią współpracę z wywiadem brytyjskim, a na przełomie roku 1940/1941 z niemiecką Abwehrą, której w zamian za użyteczne dla polskiego podziemia informacje Muszkieterowie dostarczali danych o Armii Czerwonej. Witkowski wychodził bowiem z założenia, że współpracować można z kim tylko się da, jeśli jest to w danej chwili korzystne dla Polski i Polaków. Choć oficjalnie uznał zwierzchność ZWZ, zachowywał bardzo dużą autonomię działania, co nie podobało się sikorszczykom i dowództwu ZWZ.

Współpraca z Abwehrą zacieśniła się jeszcze po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Właśnie w jej ramach doszło do zorganizowania wyprawy grupy rtm. Szadkowskiego (notabene był to wuj Wojciecha Jaruzelskiego) do ZSRR z listem do gen. Władysława Andersa. „W treści [listu] zawarte było to, że wrogiem numer jeden jest Związek Sowiecki i należy dążyć do tego, by wykrwawił się zarówno Związek Sowiecki, jak i Niemcy. A także prośba, by generał Anders dopomógł ekipie Muszkieterów w wykonaniu zadania" – zeznawał po wojnie przesłuchującym go ubekom Szadkowski. „W dalszej części listu było stwierdzone, że należy zebrać wiadomości o dyslokacji wojsk sowieckich, uzbrojeniu i wyposażeniu Armii Czerwonej, o przemyśle i produkcji wojennej ZSRS i o nastrojach w społeczeństwie sowieckim dla wywiadu niemieckiego". Fragmentem, który najbardziej przeraził jednak majora Bąkiewicza, było zdanie, w którym – jak wspomina gen. Rudnicki – „Witkowski wzywał generała Andersa do uderzenia na tyły bolszewickie, gdy tylko przyprowadzi swą armię na front przeciwniemiecki".

Akcję przerzutu grupy Szadkowskiego koordynowało dwóch niemieckich oficerów – major Marchwitz i podporucznik Zahl. „Wywiad niemiecki zaopatrzył nas w buty skórzane, kurtki wełniane cywilne oraz ciepłą bieliznę. Ponadto otrzymaliśmy po 10 tys. rubli. Mieliśmy ponadto otrzymać po dwa pistolety" – zeznawał Szadkowski. Mikrofilm z listem wsadzono do pudełka po grafitach do ołówków i ukryto w mydle do golenia.

Grupa Szadkowskiego wraz z towarzyszącymi im oficerami niemieckimi 3 grudnia 1941 r. wyruszyła na front wschodni z dworca Warszawa Główna. We frontowej placówce wywiadu niemieckiego nadano im kryptonim Kwartet i ustalono szczegóły przejścia przez front, co nastąpiło 17 grudnia 1941 r. pod wsią Karopkina. Aby ułatwić Muszkieterom przeskok na stronę sowiecką, Niemcy ostrzelali z artylerii pozycje Armii Czerwonej, a pole bezpośredniej akcji pokryli ogniem karabinowym. Szadkowski wraz z towarzyszami bez problemu przebiegli pas ziemi niczyjej i szybkim marszem około pół godziny później dotarli do wspomnianego domostwa.

Więcej pytań niż odpowiedzi

Bratanek Leona Kozłowskiego, Maciej, który bardzo dokładnie zbadał wojenne losy premiera, uważa, że celem ucieczki jego wuja z Buzułuku i przedostania się na stronę niemiecką nie była wcale zaplanowana kolaboracja z hitlerowcami, ale po prostu chęć powrotu do domu, do Lwowa. Teoria ta nie musi być fałszywa, ale ma co najmniej jeden słaby punkt – jest wielce nieprawdopodobne, by starszy człowiek o zszarganym zdrowiu mógł podjąć się próby przekroczenia linii frontu niemiecko-sowieckiego, a na dodatek zrobić to skutecznie. „Trzeba nie wiedzieć, jak wyglądała i co się działo wówczas na linii frontu, która była w myśl rozkazów Stalina linią śmierci, by uwierzyć, że Kozłowski zdołałby do niej dotrzeć i jakimś cudem ją przekroczyć. Cofające się oddziały rosyjskie pozostawiały za sobą jedynie martwą ziemię, w każdym obcym dopatrując się szpiega lub dywersanta. Z tajnych dokumentów przechowywanych w teczkach gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza wynika, że Kozłowskiego prowadziło dwóch wysokich oficerów, wyposażonych w stosowne rozkazy i wszystkie sowieckie przepustki" – pisze zajmujący się sprawą Kozłowskiego i Muszkieterów Dariusz Baliszewski. Być może kluczowa była tu rola kapitana Litwińczuka, który – jak wspomina były premier – „miał duże doświadczenie w poruszaniu się po Rosji Sowieckiej i dokumenty, które były dobrą legitymacją w razie potrzeby". Kto wydał lub spreparował mu takie papiery? Komu zależało na sprowadzeniu Kozłowskiego na terytorium Niemiec? Odpowiedź na te pytania jest niezwykle trudna – równie dobrze mogli być to Niemcy, jak i Sowieci lub Polacy. Ku tej ostatniej opcji skłaniają się m.in. Dariusz Baliszewski, nieżyjący już profesor Paweł Wieczorkiewicz, a także publicysta Piotr Zychowicz, którzy łączą obie sprawy z powrotem do Polski marszałka Rydza-Śmigłego w celu powołania w okupowanym kraju władz polskich współpracujących z okupantem. Miało to uchronić Polaków przed dalszymi represjami ze strony wroga, który – jak się wtedy zdawało – rozbił w puch Rosję, czyli jeszcze groźniejszego wroga niepodległej Polski (takie przekonanie wpajał jeszcze przed wojną swoim podwładnym Piłsudski).

W tym kontekście wielce intrygująca jest data powrotu Rydza-Śmigłego do Polski. Były naczelny wódz wyruszył z Budapesztu ledwie dzień wcześniej niż Kozłowski z Buzułuku. Kiedy ten drugi znalazł się na terytorium okupowanym przez Niemcy, dość szybko przewieziono go do Berlina, co świadczy o tym, że naziści mieli jakieś plany wykorzystania jego osoby. Niektóre źródła twierdzą jednak, że zanim trafił do stolicy III Rzeszy, przebywał kilka dni w Warszawie, gdzie spotkał się z Rydzem-Śmigłym. O czym rozmawiali byli prominentni działacze sanacji, nie wiadomo. Warto dodać, że do spotkania doszło najprawdopodobniej w mieszkaniu używanym przez Muszkieterów do kontaktów z Abwehrą. Organizacja kierowana przez Witkowskiego miała bowiem przejść do obozu Rydza, który chciał podjąć jakąś formę współpracy z Niemcami. Muszkieterowie wydawali się idealnym sprzymierzeńcem, dysponowali lepszą siatką wywiadowcza niż ZWZ i mieli kontakt z wywiadem niemieckim. Rydz-Śmigły ponoć spotkał się z Grotem-Roweckim, badając możliwość podporządkowania sobie ZWZ. Być może w tym samym celu wspólnie z Witkowskim wysłał rotmistrza Szadkowskiego, który miał wybadać, czy skłonny do współpracy z piłsudczykami będzie gen. Anders, który przecież – jak było powszechnie wiadomo – nie przepadał za gen. Sikorskim.

Jest jednak jeszcze inne wytłumaczenie akcji Muszkieterów, ku któremu skłania się Jerzy Rostkowski, opierając się na wiarygodnej relacji gen. Klemensa Rudnickiego. Kluczowe w tym kontekście było wspomniane już zdanie kończące list: „Pozdrowienia dla Klimka od Ini". „Witkowski wiedział już, że jestem w sztabie armii i że znając go, będę mógł świadczyć o jego prawdziwym sposobie myślenia. »Klimek« było bowiem zdrobnieniem mego imienia, a »Inią« była p. Mańkowska z Winogóry [chodzi o hrabinę Klementynę Mańkowską, agentkę Muszkieterów – przyp. aut.], o czym znowu tylko ja mogłem wiedzieć. Postscriptum było więc niejako zakodowaną wiadomością: pułk. Rudnicki powie wam, że można wierzyć wysłannikom. Choć szli z pomocą Gestapo, nie są żadnymi szpiegami – to był tylko podstęp" – pisze gen. Rudnicki. Uważał on, że wyprawa grupy Szadkowskiego nie była operacją szpiegowską, ale nieco awanturniczym pomysłem Witkowskiego, który zamierzał w ten sposób uzyskać bezpośredni kontakt między krajowym podziemiem a armią Andersa. Zdawał sobie sprawę, że bez pomocy Niemców jego ludzie frontu nie przekroczą. Dlatego zdecydował się na napisanie bezsensownego na pierwszy rzut oka wezwania do Andersa, by wystąpił przeciw Sowietom. Witkowski wiedział, że NKWD odczyta mikrofilm i zrobi z tego aferę, co będzie wystarczającą legitymacją dla Niemców, aby pomagać Muszkieterom.

Rudnicki musiał przekonać Andersa do swoich racji, bo działania podjęte przez dowódcę wojsk polskich w ZSRR, mimo że pozornie surowe wobec emisariuszy z kraju, tak naprawdę miały na celu ich ochronę. Aby przekonać Rosjan, że Anders odcina się jednoznacznie od podejrzewanych o kolaborację z Niemcami oficerów, szybko wytoczono im proces. Tyle że sprawą pokierowano w taki sposób, że towarzyszy Szadkowskiego uniewinniono, a samego rotmistrza skazano na 15 lat więzienia, ale nie przekazano go Sowietom, tylko pozostawiono w więzieniu polskim. W 1942 r. Szadkowski został wraz z armią Andersa ewakuowany do Palestyny, gdzie w spokoju mógł oczekiwać na rewizję procesu. Jerzy Rostkowski uważa, że Szadkowski miał nie tylko nawiązać kontakt z Andersem i przekazać mu informacje o krajowym podziemiu, ale także dostarczyć zapewnienie Rydza-Śmigłego, że ten chciałby wrócić do gry, ale podporządkuje się Sikorskiemu.

Mniej szczęścia niż Szadkowski miał Leon Kozłowski. Po przewiezieniu go do Berlina Niemcy prowadzili z nim przez pewien czas rozmowy, z których jednak ostatecznie nic nie wynikło. Być może Kozłowski stawiał zbyt wygórowane warunki. Ponoć miał żądać całkowitego wstrzymania polityki represji wobec Polaków. Ostatecznie Niemcy nie zgodzili się na powrót Kozłowskiego do Polski i znaleźli mu, co ciekawe, nieźle płatną pracę w Muzeum Etnograficznym. Tymczasem sąd polowy przy armii Andersa zaocznie skazał go na karę śmierci za dezercję i zdradę. Hitlerowcy na chwilę przypomnieli sobie o nim po odkryciu grobów polskich oficerów w Katyniu. Byłego premiera przewieziono wtedy samolotem na miejsce zbrodni, aby zaświadczył przed całym światem, że dokonali jej Sowieci. Kozłowski był przerażony tym, co zobaczył. Później niepokoił się także zwycięstwami Rosjan na froncie wschodnim. „Stoimy wobec ewentualności, że mogą oni zająć całą Polskę, a to równałoby się ostatecznej naszej zagładzie" – pisał. Zginął podczas nalotu alianckiego na Berlin 11 maja 1944, zabierając ze sobą do grobu wiele nierozwiązanych do dzisiaj tajemnic.

Korzystałem z: Leon Kozłowski, „Moje przeżycia", Warszawa 2001; Maciej Kozłowski, „Sprawa premiera Leona Kozłowskiego", Warszawa 2005; Klemens Rudnicki, „Na polskim szlaku", Londyn 1986; Dariusz Baliszewski, „Historia nadzwyczajna", Wrocław 2009; Piotr Zychowicz, „Opcja niemiecka", Warszawa 2014

W drodze dobre buty to podstawa. A ponad 1000 km, jakie dzieliło Buzułuk, gdzie stacjonowały oddziały armii polskiej, od terenów zajętych przez napierające na Sowietów wojska niemieckie, było odległością, jakiej nie należało lekceważyć. Dlatego Leon Kozłowski 26 października 1941 r., tuż po podjęciu decyzji o powrocie do kraju, pierwsze kroki skierował na bazar, gdzie za 500 rubli sprawił sobie solidne, wysokie buty. Następnego dnia rano, nie informując nikogo w bazie, zjawił się na dworcu kolejowym, gdzie spotkał się z kpt. Andrzejem Litwińczukiem, oficerem, który miał problem z otrzymaniem przydziału do wojska i postanowił wrócić do zajętej przez Niemców Polski. Tak przynajmniej twierdził, a Kozłowski nie dociekał. Wspólnie kupili więc bilety i wsiedli do pociągu jadącego do Moskwy. W Kujbyszewie przesiedli się do składu skierowanego do Penzy. W mieście dawało się już odczuć bliskość frontu. Penza była zaciemniona, pełna uchodźców i panował tu olbrzymi chaos. Od spotkanych na dworcu Żydów dowiedzieli się, że na zachód można w miarę bezpiecznie wędrować, przemieszczając się od kołchozu do kołchozu. Ich celem była Tuła, która, jak mieli nadzieję, lada dzień wpadnie w ręce niemieckie. „O dokumenty nie pytano. NKWD po stacjach nie było, jazda była więc bezpieczna, nabraliśmy pewności siebie" – wspominał były premier. Przesiadając się do kolejnych pociągów podmiejskich i towarowych, Kozłowski i Litwińczuk dotarli do stacji Uzłowaja. To było już bezpośrednie zaplecze frontu. Żaden pociąg nie jechał dalej. Mimo chaosu Sowieci nieustannie poszukiwali dezerterów z Armii Czerwonej. W krótkim czasie dwaj Polacy zostali dwukrotnie wylegitymowani, a nawet zatrzymani na chwilę przez żandarmerię. Dzięki przekonującym tłumaczeniom (twierdzili, że jadą w przeciwną stronę, do armii gen. Andersa) na razie nie wzbudzili podejrzeń i puszczono ich wolno, ale sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Podczas niemieckiego bombardowania umknęli jednak ze stacji Uzłowaja i przedostali się do pobliskiego kołchozu. Orientując się według słońca (mapę zabrano im podczas zatrzymania), przemieszczali się później od jednego kołchozu do drugiego. W kołchozach goszczono ich za darmo. Po pierwsze dlatego, że dla chłopów pieniądze w ówczesnej sytuacji całkowicie straciły wartość, po drugie – ciemiężeni przez lata przez bolszewików włościanie okazywali dezerterom i przeciwnikom władzy sowieckiej dużo życzliwości. Kozłowski zaobserwował, że w wielu miejscach samorzutnie zaczęto likwidować kołchozy.

Pozostało 89% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem