W drodze dobre buty to podstawa. A ponad 1000 km, jakie dzieliło Buzułuk, gdzie stacjonowały oddziały armii polskiej, od terenów zajętych przez napierające na Sowietów wojska niemieckie, było odległością, jakiej nie należało lekceważyć. Dlatego Leon Kozłowski 26 października 1941 r., tuż po podjęciu decyzji o powrocie do kraju, pierwsze kroki skierował na bazar, gdzie za 500 rubli sprawił sobie solidne, wysokie buty. Następnego dnia rano, nie informując nikogo w bazie, zjawił się na dworcu kolejowym, gdzie spotkał się z kpt. Andrzejem Litwińczukiem, oficerem, który miał problem z otrzymaniem przydziału do wojska i postanowił wrócić do zajętej przez Niemców Polski. Tak przynajmniej twierdził, a Kozłowski nie dociekał. Wspólnie kupili więc bilety i wsiedli do pociągu jadącego do Moskwy. W Kujbyszewie przesiedli się do składu skierowanego do Penzy. W mieście dawało się już odczuć bliskość frontu. Penza była zaciemniona, pełna uchodźców i panował tu olbrzymi chaos. Od spotkanych na dworcu Żydów dowiedzieli się, że na zachód można w miarę bezpiecznie wędrować, przemieszczając się od kołchozu do kołchozu. Ich celem była Tuła, która, jak mieli nadzieję, lada dzień wpadnie w ręce niemieckie. „O dokumenty nie pytano. NKWD po stacjach nie było, jazda była więc bezpieczna, nabraliśmy pewności siebie" – wspominał były premier. Przesiadając się do kolejnych pociągów podmiejskich i towarowych, Kozłowski i Litwińczuk dotarli do stacji Uzłowaja. To było już bezpośrednie zaplecze frontu. Żaden pociąg nie jechał dalej. Mimo chaosu Sowieci nieustannie poszukiwali dezerterów z Armii Czerwonej. W krótkim czasie dwaj Polacy zostali dwukrotnie wylegitymowani, a nawet zatrzymani na chwilę przez żandarmerię. Dzięki przekonującym tłumaczeniom (twierdzili, że jadą w przeciwną stronę, do armii gen. Andersa) na razie nie wzbudzili podejrzeń i puszczono ich wolno, ale sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Podczas niemieckiego bombardowania umknęli jednak ze stacji Uzłowaja i przedostali się do pobliskiego kołchozu. Orientując się według słońca (mapę zabrano im podczas zatrzymania), przemieszczali się później od jednego kołchozu do drugiego. W kołchozach goszczono ich za darmo. Po pierwsze dlatego, że dla chłopów pieniądze w ówczesnej sytuacji całkowicie straciły wartość, po drugie – ciemiężeni przez lata przez bolszewików włościanie okazywali dezerterom i przeciwnikom władzy sowieckiej dużo życzliwości. Kozłowski zaobserwował, że w wielu miejscach samorzutnie zaczęto likwidować kołchozy.
„Wieczorem doszliśmy do wsi, gdzie z wielkim trudem dostaliśmy nocleg, tak była przepełniona ewakuowanymi i dezerterami. Poinformowano nas, że przechodził tędy niemiecki patrol kawaleryjski i że nocuje on o 3 km dalej, już za nami. Nocowaliśmy więc na linii frontu. Sąsiednie wsie, na południe i zachód, nie były w ogóle przez żadne wojska obsadzone. Rano 10 listopada ruszyliśmy dalej i doszliśmy do dużej osady, gdzie mieściły się kopalnie rudy. Osadę obeszliśmy wokoło (...) i doszliśmy do małego lasku. Nagle usłyszeliśmy strzały z karabinu maszynowego i polowej artylerii. W pobliżu stało więc jakieś wojsko i zapewne ostrzeliwało aeroplan nieprzyjacielski. (...) Ostrożnie wysunęliśmy się z lasku i zobaczyliśmy chłopów, którzy zajęci byli rozbiórką i rozwózką stert. Podeszliśmy do nich i otrzymaliśmy wiadomość, że w pobliskiej wiosce stoją wojska niemieckie" – relacjonował Kozłowski.
Kozłowski i towarzyszący mu kapitan ruszyli we wskazanym kierunku. Po chwili dostrzegli żołnierzy Wehrmachtu. Ci ostatni musieli być w niemałym szoku, kiedy na zakurzonej drodze, pełnej wojska i rozbitych sowieckich czołgów, w akompaniamencie huku armat i strzałów karabinowych ukazało się dwóch ludzi, którzy pewnym krokiem zmierzali w ich stronę. Ich zdziwienie jeszcze wzrosło, kiedy starszy z nich, w płaszczu, kapeluszu i z walizką w ręku, przedstawił się płynną niemczyzną jako „Leon Kozłowski, Polak, były premier" i poprosił o widzenie z oficerem. Szybko zabrano ich do komendy pułku. „Raj sowiecki miałem za sobą" – z ulgą zapisał w ostatnim zdaniu pamiętnika Kozłowski. Był 10 listopada 1941 r.
Trefny mikrofilm
Czy gen. Anders wiedział o wyprawie Kozłowskiego? Większość źródeł i relacji twierdzi, że nie miał o niej pojęcia i był nią niemile zaskoczony. Kozłowskiego nie objęła automatycznie „amnestia" ogłoszona po podpisaniu układu Sikorski-Majski i były premier opuścił więzienie na Łubiance dopiero po osobistej interwencji Andersa i mimo sprzeciwu zoologicznie nienawidzącego piłsudczyków prof. Stanisława Kota, ambasadora Polski w ZSRR i szarej eminencji rządu londyńskiego. Sowieci nad wyraz szybko poinformowali Andersa, że jego protegowany przeszedł na stronę niemiecką, co stawiało generała w bardzo niezręcznej sytuacji. Szybko jednak wódz naczelny armii polskiej w ZSRR musiał zająć się innym, jeszcze poważniejszym problemem.
18 grudnia gdzieś między Tułą a Orłem (czyli w tym samym rejonie, gdzie miesiąc wcześniej front przekroczył Kozłowski; czyż nie zastanawiająca zbieżność?) w samotnym domostwie stojącym tuż za linią wojsk sowieckich, w którym chroniła się grupka przerażonych cywilów, zjawili się czterej nieznajomi mężczyźni, którzy poprosili o zawiadomienie o ich przybyciu dowódcy najbliższego oddziału sowieckiego. Wkrótce pojawił się niewielki oddział czerwonoarmistów, który zabrał ich do sztabu marszałka Timoszenki. Mężczyźni przedstawili się jako grupa polskich inżynierów budujących mosty na Donie, którzy postanowili przedostać się do armii Andersa. Rosjanie chyba nie do końca im uwierzyli, ponieważ po wstępnych przesłuchaniach 26 grudnia przetransportowali ich do Moskwy, gdzie na Łubiance poddano ich dalszemu śledztwu. Schwytani Polacy nie zamierzali jednak dalej ukrywać swojej prawdziwej tożsamości. Poinformowali bolszewików, że są polskimi oficerami, emisariuszami krajowego podziemia do generała Andersa. Grupą dowodził rtm. Czesław Szadkowski ps. Mikołaj Zaręba, towarzyszyli mu trzej reprezentanci różnych rodzajów broni – por. Kazimierz Rutkowski ps. Mątwa, artylerzysta, ppor. Czesław Wasilewski ps. Wilk z piechoty i pchor. Antoni Pohoski ps. Korejwo z lotnictwa. Rosjanie, przekonani, że grupa ta nie mogła przekroczyć frontu bez pomocy niemieckiej, za pośrednictwem pułkownika NKWD Arona Wołkowyskiego poinformowali Andersa o schwytanych i zażądali potwierdzenia ich tożsamości i wiarygodności. Bez chwili zwłoki do Moskwy, gdzie przewieziono aresztowanych, udał się mjr Wincenty Bąkiewicz, oficer wywiadu armii Andersa, który miał przejąć z rąk NKWD tajemniczych posłańców z kraju. Na Łubiance, jeszcze zanim major zobaczył się z emisariuszami, przekazano mu ich rzeczy osobiste. „Wśród innych drobiazgów natknął się na mydło do golenia, które okazało się skrytką. Gdy bowiem ostrożnie je rozkroił, ukazał się wewnątrz mikrofilm, który był jednak – ku memu zdziwieniu – już wywołany"– zanotował w swoich wspomnieniach Klemens Rudnicki, zastępca szefa sztabu armii Andersa. „Jest rzeczą zupełnie niepraktykowaną, ażeby wysyłać tajną pocztę w takim stanie. Film tego rodzaju przesyła się w formie surowej, aby uległ automatycznemu prześwietleniu w wypadku otworzenia go przez niepowołane ręce. Nie ulegało zatem wątpliwości, że film został wywołany przez kogoś, zanim go Bąkiewicz dostał w ręce. Tym kimś mogło być tylko NKWD. Gdy zaś zapoznał się z treścią mikrofilmu i uzmysłowił sobie, iż NKWD ją zna, ogarnęło go przerażenie" – wspominał gen. Rudnicki. Autorem listu był Witkowski, szef konspiracyjnej organizacji wywiadowczej Muszkieterowie, którego Rudnicki świetnie znał, bo to właśnie on udzielił mu pierwszej konspiracyjnej pomocy i załatwił fałszywe papiery po klęsce wrześniowej. To właśnie do niego skierowane było tajemnicze zdanie kończące list: „Pozdrowienia dla Klimka od Ini", którego ni w ząb nie mógł rozgryźć Bąkiewicz i jego specjaliści z wywiadu.