W związku z przypadającym dziś Narodowym Świętem Niepodległości przypominamy tekst, który ukazał się w "Rzeczy o Historii" w listopadzie 2017 roku
Jędrzej Moraczewski, były legionista z I Brygady i drugi premier II Rzeczypospolitej, wspominał po latach: „Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. Po 120 latach prysły kordony. Nie ma »ich«. Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze! Chaos? To nic. Będzie dobrze". Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej.
Niepodległość nie była witana przez tłumy na ulicach. Nikt jej nie fetował w chłopskich chałupach, mieszczańskich domach czy na salonach arystokracji. Nie było nawet oficjalnej proklamacji nowej republiki. Dopiero dwa lata później przyjęto, że za dzień powstania nowego państwa należy uznać 11 listopada 1918 r., rzekomą datę przyjazdu Józefa Piłsudskiego do Warszawy. Ale nawet w wyborze tej daty od początku istniało przekłamanie. Piłsudski wrócił z Magdeburga dzień wcześniej, a 11 listopada wybrano na święto ze względu na rocznicę podpisania układu rozejmowego w Compiegne, kończącego I wojnę światową.
Czytaj więcej
10 listopada 1918 r., 105 lat temu, do Warszawy przyjechali zwolnieni dwa dni wcześniej z niemieckiego więzienia w Magdeburgu dwaj byli działacze Polskiej Partii Socjalistycznej: pierwszy dowódca Legionów Polskich brygadier Józef Piłsudski i jego zastępca pułkownik Kazimierz Sosnkowski.
Wbrew temu, co pisał Moraczewski, znaczna część społeczeństwa polskiego przyjęła ogłoszenie niepodległości z chłodnym dystansem. Starsze pokolenie odrzucało informację, że carski rubel, oparty na parytecie złota, najpewniejsza waluta XIX wieku, nagle stał się bezwartościową makulaturą. Nikt już nie czuł bezpieczeństwa w świecie, który zaczynał bolesną rekonwalescencję po najstraszniejszej wojnie w dziejach. W tych nowych realiach wszystko zmieniało się z dnia na dzień. Budziło to opór tych, którzy jeszcze do niedawna sprawowali władzę w imieniu trzech zaborców.