„Elegia dla bidoków”. Wybudzeni z amerykańskiego mitu

„Elegia dla bidoków” J.D. Vance’a dla jednych jest przenikliwym studium amerykańskiego kryzysu, dla innych – opowieścią o umierającym marzeniu.

Publikacja: 27.02.2025 21:00

J.D. Vance

J.D. Vance

Foto: SAUL LOEB / AFP

Jest taki fragment w „Elegii dla bidoków” (2016) J.D. Vance’a, obecnego wiceprezydenta USA, który pozostaje w pamięci niczym niewybrzmiałe do końca echo. „Mamaw i Papaw nauczyli mnie, że żyjemy w najlepszym, najwspanialszym kraju pod słońcem. Ten fakt nadał sens mojemu dzieciństwu. Kiedy było ciężko, kiedy dramaty i zamieszanie moich młodych lat zaczynały przygniatać, wiedziałem, że nadejdą lepsze dni, bo żyję w kraju, który pozwala mi dokonać dobrych wyborów, choć inni tego nie czynią”.

Tak, ojczyzna dziadków wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych J.D. Vance’a, prostych ludzi z samego serca „pasa rdzy” w istocie przez dłużej niż sto lat była w świadomości nie tylko Amerykanów „najwspanialszym krajem pod słońcem”. Dziadkowie Vance’a mieli w co wierzyć i tę naiwną wiarę zdaje się powtarzać ich wnuk. Ale tylko tak się wydaje; tak naprawdę J.D. Vance nie umie tej prawdy wydusić z siebie do końca. A początkiem całej lawiny wątpliwości są słowa, którymi zamyka przytoczony cytat: „żyję w kraju, który pozwala mi dokonać dobrych wyborów, choć inni tego nie czynią”.

„Elegia dla bidoków” jako pedagogiczny poemat o nadziei

Ot, tu dotykamy istoty rzeczy: „inni tego nie czynią”. Dlaczego „nie czynią”? O tym jest ta książka. Dla jednych to przenikliwe studium amerykańskiego kryzysu, dla innych – opowieść o umierającym marzeniu. I ta warstwa „Elegii...” jest naprawdę najmocniejsza. Appalachy, z których Vance wyrwał się w świat, to niemal przedsionek piekła. Kiedyś były obszarem górniczym; dziś to tereny zapomniane, chylące się ku upadkowi. Z marną edukacją, nędzną infrastrukturą, zniszczoną gospodarką staczają się w społeczny i ekonomiczny niebyt.

Czytaj więcej

J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków

O ile kiedyś kwitł wśród żyjących tu ludzi jakiś robotniczy etos, w końcu lat 90. XX w., czyli w czasie, gdy dorastał J.D. Vance, zastąpiła go degradacja elementarnych wartości, wielopoziomowy kryzys rodziny, gwałtowność, alkoholizm i narkotyki. Obrazy, w których dorastał jako dziecko, są porażające; tam, gdzie ostała się jeszcze jakaś sfera wartości, triumfują przemoc i chorobliwie rozumiany honor. To świat, z jakiego próbowali wyrwać się jego dziadkowie, legendarni Mamaw i Papaw, ale który ich także do końca wciągał jak bagno. Papaw, mimo że dla J.D. wzór i autorytet, w przeszłości był brutalnym alkoholikiem. Mamaw – jak sam o niej pisze – kompletną wariatką.

J.D. Vance jest jak Robinson Crusoe. Przeżywa katastrofę okrętu jako jedyny i niewielką ma nadzieję, że inni pójdą ścieżką ocalenia za nim

A jednak to oni podali mu rękę, wyciągając z jeszcze gorszej patologii. W tym sensie książka Vance’a to z jednej strony efekt świadomej autoterapii, z drugiej – pedagogiczny poemat o nadziei. Ta jego zdaniem nie umiera, póki są ci, którzy w rzeczywistość amerykańskiego mitu są gotowi uwierzyć. Tyle że mało kto wierzy. Zarówno w Appalachach, jak i w Middletown w Ohio, Indianie czy postindustrialnych suburbiach Detroit. J.D. Vance jest więc jak Robinson Crusoe. Przeżywa katastrofę okrętu jako jedyny i niewielką ma nadzieję, że inni pójdą ścieżką ocalenia za nim. Właśnie dlatego traktowanie tej książki jako studium jest obarczone błędem. Mimo że Vance często sięga po wyniki prac socjologów na temat mentalności ludzi „pasa rdzy”, dużo mocniej przemawiają jego osobiste emocje: czułość wobec rodziny, miłość do najbliższych, osobliwa wdzięczność wobec dziadków, dzięki którym „wyszedł na ludzi”.

Książka J.D. Vance'a jako poemat o ludziach wybudzonych z amerykańskiego mitu

Ci ostatni byli jedynymi, którzy o niego dbali, prostowali jego ścieżki, stworzyli mu w swoim domu azyl. Nie było w nich żadnego wyrafinowania; zachowali po prostu jakieś elementy kodeksu etycznego. I nie byli biedakami, co można by wnosić z tytułu książki. To zresztą kwestia złego tłumaczenia na język polski. Ludzie z Appalachów to nie biedacy. Amerykańscy „hillbillies” (może bardziej „wieśniacy”) jak na światowe standardy są ludźmi dość zamożnymi. Mają domy, stać ich na kolejne samochody, które po kilku latach lądują zwykle na przydomowym wrakowisku. Mają wsparcie tanich programów socjalnych. W sumie mogą pracować, tyle że się tego oduczyli. Stracili wiarę w sens pracy. Dlatego kończą edukację na liceum. Rzadko kogo kuszą uniwersytety; poziom licencjatu osiągają nieliczni. Króluje za to telewizja, wczesny seks, alkohol i tanie dragi.

Czytaj więcej

Paweł Łepkowski: Dlaczego J.D. Vance nie chce pomagać Ukrainie, ale Izraelowi – jak najbardziej?

„Elegia...” to poemat o ludziach wybudzonych z amerykańskiego mitu. Starsi, jak Mamaw i Papaw, jeszcze za nim tęsknią. Właśnie dzięki tym marzeniom J.D. odnajduje ścieżkę wiodącą przez ciemną dolinę, ale – także w swoim przekonaniu – jest wyjątkiem. Przeraża ten brak optymizmu: „Czasami ludzie pytają, czy moim zdaniem jest coś, co moglibyśmy uczynić, by »rozwiązać« problem mojej społeczności. Wiem, czego by pragnęli: jakiegoś czarodziejskiego rozwiązania na drodze polityki społecznej czy pomysłowego programu rządowego. Jednak wszystkie te problemy, które dotknęły rodzin, wiary i kultury, to nie jest kostka Rubika, nie wydaje mi się, żeby rozwiązanie dla nich tak naprawdę w ogóle istniało. (…) najprawdopodobniej nie uda się ich naprawić. Te problemy będą z nami zawsze”.

Gorzkie słowa i pewnie one są kluczem do popularności książki Vance’a w Stanach i na świecie (sprzedano kilka milionów egzemplarzy); ludzie z „pasa rdzy” zobaczyli w niej to, co chcieli. Żaden tam pompatyczny przepis na poprawienie status quo „bidoków”. Żadna recepta na uzdrowienie Ameryki. Vance wręczył im lustro, by mogli zobaczyć samych siebie. Zmierzyć się ze swoim wizerunkiem. Odpocząć od katechezy. Co warto podkreślić, J.D. napisał tę książkę przed laty, długo przed tym, jak stanął na progu wielkiej politycznej kariery. Zastanawiam się, co myśli o niej dziś. Czy aby nie próbuje jej przerobić na program terapeutyczny dla kraju, na czele którego dane jest mu stanąć? Musiałby chyba napisać ją od początku albo wygumować duże fragmenty. A jeszcze ciekawsze jest dla mnie to, czy książkę swojego wiceprezydenta przeczytał jego pryncypał D.J. Trump. Szczerze? Bardzo w to wątpię, bo gdyby miał ją w głowie, dużo trudniej byłoby mu szafować wątpliwymi obietnicami. Iluzjami, że szybko i z łatwością odmieni Amerykę – nędzę mieszkańców „pasa rdzy”, brak perspektyw „bidoków” z Appalachów. Czy to, co robi, to przynajmniej próba? Nie wszyscy w to wierzą.

Jest taki fragment w „Elegii dla bidoków” (2016) J.D. Vance’a, obecnego wiceprezydenta USA, który pozostaje w pamięci niczym niewybrzmiałe do końca echo. „Mamaw i Papaw nauczyli mnie, że żyjemy w najlepszym, najwspanialszym kraju pod słońcem. Ten fakt nadał sens mojemu dzieciństwu. Kiedy było ciężko, kiedy dramaty i zamieszanie moich młodych lat zaczynały przygniatać, wiedziałem, że nadejdą lepsze dni, bo żyję w kraju, który pozwala mi dokonać dobrych wyborów, choć inni tego nie czynią”.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia świata
Kolonizacja Ameryki Północnej. Trudne początki amerykańskiego snu
Historia świata
Pierwsze konklawe. Od kiedy papieża wybierają kardynałowie?
Historia świata
Stany Skłócone Ameryki. Podział na północ i południe USA
Historia świata
Królestwa bawełny w XIX-wiecznej Ameryce
Historia świata
Zmarł agent Secret Service uwieczniony na zdjęciach z zamachu na Kennedy'ego
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”