Francuscy trapiści – ofiary wojny domowej w Algierii

W nocy z 26 na 27 marca 1996 r. doszło do porwania siedmiu mnichów z klasztoru cystersów w Tibhirine. 31 maja 1996 r. ich odcięte głowy zostały odnalezione przy drodze do algierskiej Médéi. Dziewięć dni wcześniej do zamordowania zakonników przyznała się Zbrojna Grupa Islamska.

Publikacja: 24.01.2025 04:46

Trapiści z klasztoru w Tibhirine, Algieria. Od lewej do prawej: Luc, Christophe, Celestin, Bruno, Ph

Trapiści z klasztoru w Tibhirine, Algieria. Od lewej do prawej: Luc, Christophe, Celestin, Bruno, Philippe, Jean-Pierre, Jean de la Croix, Michel i Christian. Sześciu z nich poniosło śmierć męczeńską w maju 1996 r. Paula, siódmego męczennika, nie ma na zdjęciu

Foto: Didier CONTANT

Ta zbrodnia wstrząsnęła Francją. Przeżarła ją jak wystrzelona przez zamachowca ołowiana kula. Coś ważnego zmieniła. Na zawsze, czy tylko na chwilę? Tego nie wiem. Jednak przez te ponad dwa miesiące, kiedy powoli gasła nadzieja, w katedrze Notre Dame w Paryżu paliło się siedem świec i modlili się ludzie. W wielu parafiach odprawiano msze w intencji porwanych. Pisały o nich gazety, interweniowali politycy. Algierskie władze były zarzucane prośbami czy wręcz żądaniami bardziej energicznych działań. Ale po porwanych nie został nawet ślad. Przepadli jak kamień w wodzie. Nie pomogły ani loty śmigłowców, ani oddziały wojska przeczesujące okoliczne góry. Porwani mogli być wszędzie. W tajnych bunkrach terrorystów, w piwnicach, wysoko w przysypanych śniegiem górach albo mogli dawno już nie żyć. Do ich najbliższych zaczęła powoli docierać brutalna prawda. Dostarczone w końcu kwietnia 1996 r. nagranie było ostatnim dowodem, że zakonnicy wciąż żyją. Ale list terrorystów z maja tylko potwierdził dramatyczną intuicję, że morderców, odpowiedzialnych już za tyle zbrodni, nic nie zdołało zatrzymać. Ostatnim akordem dramatu były brutalnie oderżnięte głowy znalezione na zaoranym polu w okolicach Médéi. Tak potwierdziła się najgorsza z prawd.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Francuscy cystersi z Tibhirine oddali życie za wiarę

Zbrodnie w cieniu wzgórz Atlasu

Ojciec Eugène ze Wspólnoty Nowej Drogi boi się otworzyć drzwi klasztoru przed 14. – Tu o tej porze jest przerwa, lepiej nie obrażać obyczajów gospodarzy tego kraju! – powtarza. – Przyjdźcie później, za czterdzieści minut. No, może pół godziny.

Co czuję u wrót klasztoru? Lekki zawód, rozczarowanie. Ktoś powie: taka droga! Algierskie korki, smog, trąbienie, szaleńcy na drogach, potem wrzask klaksonów w górskim tunelu, bo gdzieś tam za górami mecz i jadą kibice. Potem tysiące zaułków i dróżek w Medei i za nią, żadnych kierunkowskazów i w końcu, kiedy jesteśmy na miejscu zamknięte wrota klasztoru. Do odrobiny cierpliwości przekonuje porzucony kamień przed niedokończonym meczetem, tuż przed furtą dawnej samotni trapistów. Beton jest szary i nieładnie komponuje się z krajobrazami wzgórz Atlasu. W perspektywie łyse góry schodzące łagodnie do obszernych, kamienistych dolin. W powietrzu lekka zawiesina. Pył, dym, a może gorący oddech Sahary? Wokół domy z dachami krytymi blachą falistą. Na wzgórzu zasieki, drut kolczasty i betonowa „budka” strażnika. Miły policjant macha przyjaźnie ręką.

Poniżej kamienisty dukt wśród ogrodów, na którym 14 grudnia 1993 r. znaleziono zmasakrowane ciała pracujących niedaleko stąd chorwackich inżynierów. Przychodzili do klasztoru na msze. Modlili się, byli zaprzyjaźnieni z mnichami. Pracowali przy jakimś rurociągu. Terroryści dopadli ich przy pracy. Mimo że na ciałach były ślady kul, większość miała poderżnięte gardła. Morze krwi i poczucie kompletnej beznadziei. – Zamordowano ich w taki sposób, jak się morduje jagnięta – mówi Mahmud, który widział te ciała. Śmierć zbliżała się do Tibhirine krok po kroku. Namiętnie, czule, niemal opiekuńczo. Dlaczego właściwie mieliby dalej żyć w kraju, gdzie wypowiedziano wojnę wszystkim, którzy nie chylili głów przed islamistami? Wyrzynano całe wioski wiernych dzieci proroka, a miano oszczędzić inżynierów z dalekich Bałkanów albo francuskich trapistów? Przecież to absurd. Czuli ten śmiertelny cień, czuli zbliżające się oddechy morderców, ale odmówili ochrony, którą proponowało wojsko. Trapiści wybierają przecież milczenie i pokładają łaskę w Panu. Obiecali, że będą zamykali bramę przed zmrokiem, obiecali, że będą uważać. Furtka? Śmiechu warte, można ją otworzyć kopniakiem. Mur? Przeskakują go koty, więc co tu mówić o jakimkolwiek bezpieczeństwie. Dalej w ogrodach zwykły płot. Cóż to za problem przeskoczyć, z kałachem w ręku i ostrym nożem do otwierania gardeł...

Ojciec Eugène otwiera w końcu skrzypiącą nieco bramę. Tuż za nią niewielki, kryjący się w cieniu strzelistych cyprysów i pinii ogród. Leniwie snują się tłuste koty. Róże i lilie przedzierają się przez gęstwinę ciemnozielonych powojów. Na prawo od bramy dom pielgrzyma, a niemal naprzeciw, przy niewielkiej figurce Matki Bożej – obszerna kaplica. – To był skład wina. W miejscu, które później konsekrowano, stały beczki z czerwonym trunkiem z Atlasu. Tam gdzie dziś są ogrody, królowały uprawy winorośli. Czy dobre było to wino? – Eugène bezradnie rozchyla ramiona. – Nie wiem, nigdy go nie próbowałem.

Tibhirine to po berberyjsku „ogrody”

W istocie jest tu niezwykle pięknie. Z zielonego wzgórza rozciąga się wspaniała panorama okolicznych szczytów. Powyżej tylko błękit nieba i szybujące wysoko sokoły. Tym mocniej razi bliższa perspektywa, poplątane i brudne zaułki mało ciekawego miasta, które nie wiedzieć jak nabyło imię sławnej mitologicznej czarodziejki, córki króla Kolchidy.

Médéa – to pierwsza większa mieścina, do której trafia się, jadąc na południe. Skąd tu mnisi? Zanim się pojawili, teren dzisiejszego klasztoru nabył dość anonimowy Brytyjczyk Henry J. Mirehouse i postanowił posadzić tu winorośl. Ponad 370 hektarów dobrej ziemi obok kolonialnej wioski Lodi, ze względu na górski klimat, fantastyczną wilgotność gleby i słońce Atlasu zapowiadały rewelacyjne zbiory. Posiadłość „Tibarin” szybko rosła, kolejne budynki gospodarcze, stodoły, piwnice, folwark dla pracowników. Wino w istocie musiało być przednie i nieźle się sprzedawać.

Nie wiadomo, czemu zarzucono ten plan, niemniej świadectwem nowej epoki w Tibhirine był dzień 7 marca 1938 r., kiedy pojawili się tu mnisi. To była druga z prób stworzenia we francuskiej Algierii centrum zakonnego trapistów. Wcześniej zbudowali klasztor w Staouéli, na wybrzeżu. Cel był szlachetny, nie tylko modlitwa, ale przede wszystkim propagowanie wśród okolicznych mieszkańców nowoczesnych technik agrarnych. Ta otwartość, zaangażowanie zakonników w życie lokalnej społeczności było zresztą zapowiedzią przyszłych dokonań trapistów z Tibhirine. Ilu ich było? Nigdy specjalnie wielu. W czasach kolonialnych nie więcej niż dwudziestu kilku. Zgodnie w cysterską regułą (trapiści to nikt inny, tylko Zakon Cystersów Ściślejszej Obserwancji) oddawali się pracy i kontemplacji. Pracą było głównie ogrodnictwo i sadownictwo, ponadto hodowla kilku zwierząt, wypiekanie chleba i przygotowywanie wina do celów liturgicznych. Kontemplacją – codzienna modlitwa, milczenie i zasada izolacji. Duchowo byli gigantami, ale wszystko do czasu, bo nagle w tryby biegu dziejów klasztoru wplotła się brutalnie historia.

Czytaj więcej

Ludzie Boga – film o dawaniu świadectwa wiary

„Modlący się wśród innych modlących się”

Po wojnie doszło do niepokojów. Nagle Francuzom zaczął się w Algierii palić grunt pod nogami. Partyzantka, uliczne zamachy i psychoza strachu. I po ośmiu latach wojny domowej data, na którą muzułmańska większość czekała jak na zbawienie. W 1962 r. – niepodległość. Powstaje nowoczesna Algieria. Z własnymi ambicjami, antykolonialna i antyfrancuska. Kraj o powierzchni jednej czwartej Europy. Niemal w całości islamski.

Co z Tibhirine? Władza odbiera niemal całą ziemię. Chętnie zlikwidowałaby klasztor, ale broni go arcybiskup Algieru Timadeuc. Tibhirine wciąż pracuje, wciąż oddycha. Zaczyna się czas trudnej koegzystencji z socjalizującym państwem, a potem koszmar wojny domowej. Ta ostatnia to prawdziwy kataklizm, który pochłonie 200 tys. ofiar. Po przerwanych przez armię wyborach w 1991 r., które wygrywali islamiści, dochodzą do głosu radykałowie i powstaje zbrojna partyzantka. Zaczyna się terroryzm. Krew leje się całymi strugami. Muzułmańscy integryści wyżynają całe wioski, ale szczególnie intensywnie ścigają obcokrajowców. To reminiscencja kolonializmu i przekonanie, że mordowanie Europejczyków przerazi bardziej niż cokolwiek innego. W tym sensie są antycypacją Osamy bin Ladena. Liczą na łatwą śmierć, a dzięki niej – na tani rozgłos.

I ktoś z kompletnie przeciwnej strony planety. Istota – w tych brutalnych czasach – jakby całkiem z kosmosu. Brat Christian de Chergé, przełożony klasztoru Najświętszej Maryi Panny z gór Atlasu od 1984 r. był człowiekiem z nowej posoborowej gliny. Intelektualista, specjalista od studiów porównawczych chrześcijaństwa i islamu, uczestnik dialogu ekumenicznego. Głęboko wierzył w przesłanie, które wypracowała wspólnota z Tibhirine: „priants au milieu d’autres priants”, czyli: „modlący się wśród innych modlących się”. Formuła lakoniczna, ale głęboko oddawała sens starań braci o prawo do głębokiej własnej duchowości w świecie ducha islamu. Głęboka wiara, jak zresztą wiadomo, budzi u innych wierzących szacunek. Dla Christiana było to jednak za mało. Trapiści uczestniczyli, jak mogli najaktywniej, w pomocy dla mieszkańców okolicznych wiosek. Wspierali ich materialnie i dobra radą. Oferowali żywność, a przede wszystkim pomoc medyczną. Jeden z zakonników, brat Luc – z wykształcenia lekarz – prowadził całodobowy gabinet. Centrala wysyłała leki, a on przyjmował nawet i 100 osób dziennie. Od świtu do świtu, bo pomoc była potrzebna przez całą dobę.

Było ich ośmiu. Intelektualiści, natchnieni duchem apostolstwa zwykli prostaczkowie, niedoszli poeci jak brat Christophe Lebreton, urodzeni kantorzy jak Celestin Ringeart, ludzie modlitwy, jak Michel Fleury, a nawet i były hydraulik, brat Paul Favre-Miville. Siedem razy dziennie zbierali się w kaplicy na modlitwę, a zamiast chorałów gregoriańskich śpiewali nabożne pieśni po francusku. Od świtu praca w ogrodzie, posiłek, modlitwa, znów posiłek i coraz bardziej narastające poczucie grozy. Radio, gazety, siały narastający strach.

Zbrojna Grupa Islamska zabijała tu i tam. Tu 20 osób, tam 13, gdzie indziej jeszcze kolejny tuzin. Toczona krew zalewała powoli gęstym kożuchem cały kraj. Ginęli sędziowie i dziennikarze, politycy i wojskowi. Kto mógł, uciekał z Algierii, gdzie pieprz rośnie. Christian de Chergé w 1993 r. notował: „Gdyby pewnego dnia zdarzyło się – a mogłoby to być już dzisiaj – że padnę ofiarą terroryzmu, który zdaje się obecnie zagrażać wszystkim cudzoziemcom zamieszkującym w Algierii, pragnąłbym, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętali, że moje życie było oddane Bogu i temu krajowi. By zdali sobie sprawę, że Jedynemu Władcy wszelkiego życia to moje nagłe odejście nie było obojętne. By modlili się za mnie; bo jakże mogłem zostać uznany za godnego złożenia takiej ofiary? By potrafili związać moją śmierć z tylu innymi, które są równie okrutne, lecz pozostają ledwie zauważone i bezimienne. Moje życie nie jest więcej warte niż jakiekolwiek inne. Ale też nie jest warte mniej (…) Nie życzę sobie takiej śmierci. Myślę, że muszę to jasno powiedzieć. Bo nie wyobrażam sobie, jak mógłbym się cieszyć z tego, że ten naród, który kocham, miałby być w czambuł oskarżony o zamordowanie mnie. To zbyt wysoka cena, za coś, co prawdopodobnie zostanie określone jako łaska męczeństwa, by płacił ją Algierczyk, ktokolwiek nim będzie, nawet jeśli powie on sobie, że czyni to w imię po swojemu rozumianego islamu”.

Świadomość grozy, dar proroctwa? A może nic więcej, tylko psychiczne samobiczowanie w obliczu nieznanej i ryzykownej przeszłości? Nie wierzę, że wyczuwał swoją śmierć. Ludzie nie czują śmierci, choć pewnie biorą ją pod uwagę.

Jean-Marie opiekuje się ziemią, którą kiedyś uprawiali mnisi i dba o groby braci trapistów. Ogrody k

Jean-Marie opiekuje się ziemią, którą kiedyś uprawiali mnisi i dba o groby braci trapistów. Ogrody klasztoru w Tibhirine, marzec 2003 r.

Foto: Didier CONTANT

Oczywiście, że mnisi mogli odejść. Albo pójść na współpracę z wojskiem, zwłaszcza po tym, kiedy w wigilijną noc, z 24 na 25 grudnia 1993 r., raptem dziesięć dni po egzekucji Chorwatów, do klasztoru wdarli się partyzanci komendanta Sayyata Attiyi. Uzbrojeni po zęby mudżahedini zażądali pieniędzy i chcieli zabrać ze sobą lekarza. Christian de Chergé odmówił zapłacenia „podatku rewolucyjnego”, tłumacząc, że wspólnota żadnych pieniędzy nie ma. Nie zgodził się również na porwanie brata Luka, tłumacząc, że ten przyjmie każdego, kto zwróci się o pomoc, niezależnie, czy jest przyjacielem, czy wrogiem. Emir Attiya dał się przekonać, a partyzanci odeszli. Mnisi chwilowo odetchnęli. Przestrach na chwilę minął, zastąpiony przekonaniem, że po tamtej stronie też można znaleźć rozsądnych i mądrych ludzi, miłujących Boga, kierujących się swoiście rozumianym dobrem. Jakże to było naiwne! Jednocześnie narastała atmosfera grozy.

Zbrojna Grupa Islamska dokonywała kolejnych mordów i aktów terroru. W Algierze zabito dyrektora teatru i sławnego śpiewaka, a nad Sekwaną eksplodowały bomby. Gazety krzyczały o tym wielkimi literami. Telewizja pokazywała martwe ciała.

Zbrojna Grupa Islamska porywa mnichów

Mnisi w Tibhirine debatowali nad tym, co zrobić. Ktoś wymyślił głosowanie. Nie wszyscy chcieli zostać. Męczeństwo nie każdemu się marzyło. A jednak lojalność wobec siebie samych i muzułmańskich sąsiadów oraz ufność pokładana w Bogu zwyciężyła.

Tragedia wydarzyła się o 1.15 w nocy z 26 na 27 marca 1996 r. Czy bramę otworzył ogrodnik Mohammed, czy napastnicy przeskoczyli przez mur? Nie wiadomo. Przez pół godziny brutalnie zrywano z łóżek mnichów, szarpano, krzyczano, kazano trzymać podniesione do góry ręce. W końcu siedmiu z nich wyprowadzono przed klasztor, zapakowano do furgonetek i wywieziono w Atlas.

Atak przetrwało kilka osób, które były w domu pielgrzymim, między nimi dwaj bracia Jean-Pierre i Amédée. Ci, po odejściu terrorystów, próbowali skontaktować się z policją, ale terroryści zdążyli przeciąć linię telefoniczną. Bracia czekali więc do rana, by wybrać się na posterunek policji do nieodległej Medei i zdać sprawę z nocnego najścia. Nikt się tym jednak nie przejął i, może dlatego, poszukujący działali potem na ślepo. To były pierwsze chwile po porwaniu, chwile bezruchu.

Jednak kolejne dni przyniosły dużo większe zaangażowanie władz. Interweniował arcybiskup Algieru Duval i francuska ambasada. Gazety opublikowały zdjęcia porwanych. Do akcji poszukiwawczej włączyło się wojsko. Helikoptery przeczesywały góry. Zbrojne oddziały szukały kryjówki. Próbowano dotrzeć do porywaczy przez agenturę. Wszystko bez skutku.

Terroryści odezwali się dopiero 27 kwietnia. W komunikacie nr 43 datowanym na dziewięć dni wcześniej oddział Zbrojnej Grupy Islamskiej oświadczył, że wypuści porwanych w zamian za uwolnienie Abdelhaka Layady – byłego lidera ZGI siedzącego od trzech lat w więzieniu. Komunikat podpisany przez niejakiego Djamela Zitouniego opublikowało londyńskie pismo „El Hayat”, a przedrukowała lokalna gazeta z Al-Midji. Ledwie trzy dni później do bram ambasady francuskiej w Algierze zapukał przedstawiciel Zbrojnej Grupy Islamskiej, przedstawiający się jako Abdullah. Urzędników zelektryzowało jego zapewnienie, że posiada materiały związane z porwaniem. W istocie przekazał kasetę z nagranymi głosami przetrzymywanych trapistów. Zapis dźwiękowy powstał ponoć 20 kwietnia. Abdullah wyjaśnił, że komendant Zitouni otrzymał nagranie od konkurencyjnego klanu, który porwał i faktycznie przetrzymuje mnichów. Miał też prosić francuski rząd o pomoc w ratowaniu mnichów, wobec których postawiono zarzut, że szpiegowali na rzecz Paryża. Jakie działania podjęła ambasada? Tego nie wiadomo. Nie podjęto również z porywaczami rozmów na temat uwolnienia Abdelhaka Layady. Na łączach między sztabem kryzysowym w Algierze a terrorystami zapadła przerażająca cisza. Przerwał ją dopiero kolejny komunikat.

Ścięte głowy trapistów

Tym razem był to komunikat o egzekucji. Doszło do niej rzekomo 21 maja. Informacja była wręcz banalna, lakoniczna i zawisła w metafizycznej próżni. Prawda czy fałsz? Kłamstwo czy potwierdzenie? Któż chciałby ich śmierci? Przecież żyli dla przyjaciół muzułmanów, serdeczni, oddani, ofiarni. Pełni miłości i empatii. Byli uosobieniem szacunku dla muzułmańskiej społeczności. Jeśli ktoś szukałby wzorca współegzystencji „priants au milieu d’autres priants”, to trapiści byli jak wzorzec z Sèvres.

A jednak 31 maja na zaoranym polu w okolicy Médéi znaleziono ich odcięte, rozrzucone jak gnijące owoce granatu głowy. Z ubłoconymi włosami, brutalnie odcięte od korpusów, beznadziejnie samotne. Z pustką w niedomkniętych oczach. Ktoś je zapakował do worków, zawiózł do kostnicy. Księdzu Armandowi Veilleux, po licznych prośbach, pozwolono na zidentyfikowanie szczątków.

Potem był pogrzeb. Najpierw w algierskiej katedrze, a potem, 4 czerwca 1996 r., na cmentarzyku w Tibhirine, w cieniu zasadzonych może pół wieku wcześniej siedmiu strzelistych cyprysów. Genialna intuicja czy sugestia zmartwychwstania? Nie mam pojęcia, ale drzewa sterczą nad siedmioma grobami po dziś dzień. Rzucają cień i dają chłód ptakom. Wierzę, że cicha modlitwa trafia stąd do czułego odbiorcy jakoś łatwiej niż przed wiekami.

Wnętrze klasztoru w Tibhirine, siedem lat po zabójstwie mnichów w Algierii. W marcu 2003 r. Jean-Mar

Wnętrze klasztoru w Tibhirine, siedem lat po zabójstwie mnichów w Algierii. W marcu 2003 r. Jean-Marie wspomina męczenników w kaplicy klasztoru

Foto: Didier CONTANT

Czy ktoś się przejął tym mordem? Można by z pewnym uproszczeniem pomyśleć, że w zsekularyzowanym społeczeństwie dawnej pierwszej córy Kościoła sprawa nie powinna mieć dalszego biegu. A jednak nie. O braciach z Tibhirine nie zapomniano. Od chwili porwania, aż po komunikat o egzekucji w Notre Dame de Paris paliło się siedem świec i modlili się wierni. O uwolnienie porwanych zabiegał francuski Kościół i francuska dyplomacja. Raporty o wydarzeniach, także te najbardziej dramatyczne, w pierwszej kolejności trafiały na biurko ministra spraw zagranicznych i prezydenta Chiraca. Zapewne on pierwszy dowiedział się też o śmierci trapistów.

Po egzekucji Francję, a z nią resztę świata, ogarnęło szaleństwo. Protestowano przeciwko nieudolności służb algierskich i francuskich. – Jakaż jest siła naszego państwa, skoro nie umiemy walczyć o życie swoich obywateli? – pytali publicyści i rodziny zamordowanych. – Czy nie można było zrobić więcej?

Algierskie władze odpowiadały i po dziś odpowiadają, że trapiści padli ofiarą wojny domowej. Byli mikroskopijną częścią mierzonej na 200 tysięcy pomordowanych narodowej tragedii. Ani lepszymi, ani gorszymi od innych. Dokładnie tak, jak chciał to widzieć brat Christian de Chergé.

Co wiedział biskup Oranu Pierre Claverie?

Jednak nie wszyscy w to wierzyli. Po cichu, a potem całkiem głośno kwestionował tę wersję biskup Oranu Pierre Claverie. Twierdził, że otrzymał całkiem wiarygodne informacje, iż zbrodni dokonał wywiad algierski. Mnisi istotnie – w wersji biskupa – zostali porwani przez oddział Zitouniego. Niemniej ten ostatni, jego zdaniem, był agentem algierskiego wywiadu. Porwanie i morderstwo – w tym scenariuszu – miało na celu międzynarodową kompromitację islamistów i wymuszenie międzynarodowego wsparcia dla sił rządowych, które w istocie po zbrodni w Tibhirine się nasiliło. Pierre Claverie był gotów przekazać władzom w Paryżu swoje informacje, a nawet spotkał się z francuskim ministrem spraw zagranicznych Hervé de Charette.

I to właśnie po tym spotkaniu, do którego doszło podczas wizyty szefa francuskiego MSZ w Algierze, Claverie padł ofiarą zamachu. Terroryści czekali na jego nocny powrót do rezydencji biskupiej w Oranie. W momencie, kiedy wchodził główną bramą, odpalili bombę. Zginął on i zaprzyjaźniony z nim Algierczyk, osobisty kierowca Mohamed Bouchikhi. Był 1 sierpnia 1996 r. Minęło ledwie dwa miesiące od egzekucji trapistów z Tibhirine, a Francja znów doznała wstrząsu i miała kolejnego bohatera.

Podczas uroczystości pogrzebowych Claveriego uczestniczący w żałobie wyznawcy Proroka wspominali go jako „biskupa muzułmanów”. Niestety, zabrał ze sobą do grobu również wiedzę o rzekomej agenturalnej akcji algierskiego wywiadu. Co jednak całkiem naturalne, szczególne okoliczności śmierci biskupa tylko dolały oliwy do kolejnych teorii spiskowych. Zwolennicy podejrzeń kierowanych wobec algierskiego wywiadu (ich zdaniem biskup też miał być jego ofiarą) szybko znaleźli inny „bezdyskusyjny” motyw. Miało nim być wsparcie, jakiego trapiści udzielali terrorystom. Rzeczywiście, po zapewnieniu przez Christiana de Chergé w 1993 r. szefa lokalnych „querillas”, że pomogą każdemu rannemu, brat Luc przyjmował rannych dżihadystów. Wedle tej teorii porwanie trapistów przez Zitouniego było zemstą wywiadu za tę pomoc. Nieszczęśliwie jednak zakładnicy zostali odbici przez inny oddział i zamordowani.

Jeszcze inną wersję przedstawił zajmującemu się terroryzmem paryskiemu sędziemu Markowi Trévidic generał François Buchwalter. Ów były oficer wywiadu, a później attaché wojskowy w Algierze, przejął od anonimowego oficera algierskich służb specjalnych informację, że mnisi z Tibhirine zostali przypadkowo zabici w czasie nalotu algierskich sił zbrojnych na obozowisko Zbrojnej Grupy Islamskiej. Startujące z bazy w Blida helikoptery miały przez przypadek zmasakrować również zakładników. Za prawdopodobieństwem tej tezy przemawiał – zdaniem Buchwaltera – fakt, że nigdy nie odnaleziono ciał zakonników. Ich głowy miały zostać odcięte po śmierci, a podziurawione kulami ciała pochowano w nieznanym miejscu. Buchwalter rzekomo zdał na ten temat relację u swoich paryskich mocodawców, ci jednak nigdy tego nie potwierdzili. Nad sprawą morderstwa do dziś zresztą wisi całun milczenia.

W 2004 r. prokuratura znów podjęła śledztwo, były prezydent Sarkozy zobowiązał się, że sprawa nigdy nie zostanie poniechana, ale – mimo toczącego się postępowania – śledztwo wciąż stoi w miejscu. A gdyby nie znakomity film „Ludzie Boga” (2010), może by i o niej zapomniano.

Ta zbrodnia wstrząsnęła Francją. Przeżarła ją jak wystrzelona przez zamachowca ołowiana kula. Coś ważnego zmieniła. Na zawsze, czy tylko na chwilę? Tego nie wiem. Jednak przez te ponad dwa miesiące, kiedy powoli gasła nadzieja, w katedrze Notre Dame w Paryżu paliło się siedem świec i modlili się ludzie. W wielu parafiach odprawiano msze w intencji porwanych. Pisały o nich gazety, interweniowali politycy. Algierskie władze były zarzucane prośbami czy wręcz żądaniami bardziej energicznych działań. Ale po porwanych nie został nawet ślad. Przepadli jak kamień w wodzie. Nie pomogły ani loty śmigłowców, ani oddziały wojska przeczesujące okoliczne góry. Porwani mogli być wszędzie. W tajnych bunkrach terrorystów, w piwnicach, wysoko w przysypanych śniegiem górach albo mogli dawno już nie żyć. Do ich najbliższych zaczęła powoli docierać brutalna prawda. Dostarczone w końcu kwietnia 1996 r. nagranie było ostatnim dowodem, że zakonnicy wciąż żyją. Ale list terrorystów z maja tylko potwierdził dramatyczną intuicję, że morderców, odpowiedzialnych już za tyle zbrodni, nic nie zdołało zatrzymać. Ostatnim akordem dramatu były brutalnie oderżnięte głowy znalezione na zaoranym polu w okolicach Médéi. Tak potwierdziła się najgorsza z prawd.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia świata
Tajemnica petersburskiej krwawej niedzieli
Materiał Promocyjny
Suzuki Vitara i Suzuki Swift ponownie w gronie liderów rankingu niezawodności
Historia świata
„Holokaust? To było nie do pomyślenia”
Historia świata
Paweł Łepkowski: Powrót Pattona
Historia świata
Adolf Eichmann – architekt Holokaustu
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
Historia świata
Starożytny bioniczny pancerz chiński
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego