Ta zbrodnia wstrząsnęła Francją. Przeżarła ją jak wystrzelona przez zamachowca ołowiana kula. Coś ważnego zmieniła. Na zawsze, czy tylko na chwilę? Tego nie wiem. Jednak przez te ponad dwa miesiące, kiedy powoli gasła nadzieja, w katedrze Notre Dame w Paryżu paliło się siedem świec i modlili się ludzie. W wielu parafiach odprawiano msze w intencji porwanych. Pisały o nich gazety, interweniowali politycy. Algierskie władze były zarzucane prośbami czy wręcz żądaniami bardziej energicznych działań. Ale po porwanych nie został nawet ślad. Przepadli jak kamień w wodzie. Nie pomogły ani loty śmigłowców, ani oddziały wojska przeczesujące okoliczne góry. Porwani mogli być wszędzie. W tajnych bunkrach terrorystów, w piwnicach, wysoko w przysypanych śniegiem górach albo mogli dawno już nie żyć. Do ich najbliższych zaczęła powoli docierać brutalna prawda. Dostarczone w końcu kwietnia 1996 r. nagranie było ostatnim dowodem, że zakonnicy wciąż żyją. Ale list terrorystów z maja tylko potwierdził dramatyczną intuicję, że morderców, odpowiedzialnych już za tyle zbrodni, nic nie zdołało zatrzymać. Ostatnim akordem dramatu były brutalnie oderżnięte głowy znalezione na zaoranym polu w okolicach Médéi. Tak potwierdziła się najgorsza z prawd.
Czytaj więcej
Czuli ten śmiertelny cień, czuli zbliżające się oddechy morderców, ale odmówili ochrony, którą proponowało wojsko. Trapiści wybierają przecież milczenie i pokładają łaskę w Panu. Żyli dla przyjaciół muzułmanów, serdeczni, oddani, ofiarni. Pełni miłości i empatii. Byli uosobieniem szacunku dla muzułmańskiej społeczności.
Zbrodnie w cieniu wzgórz Atlasu
Ojciec Eugène ze Wspólnoty Nowej Drogi boi się otworzyć drzwi klasztoru przed 14. – Tu o tej porze jest przerwa, lepiej nie obrażać obyczajów gospodarzy tego kraju! – powtarza. – Przyjdźcie później, za czterdzieści minut. No, może pół godziny.
Co czuję u wrót klasztoru? Lekki zawód, rozczarowanie. Ktoś powie: taka droga! Algierskie korki, smog, trąbienie, szaleńcy na drogach, potem wrzask klaksonów w górskim tunelu, bo gdzieś tam za górami mecz i jadą kibice. Potem tysiące zaułków i dróżek w Medei i za nią, żadnych kierunkowskazów i w końcu, kiedy jesteśmy na miejscu zamknięte wrota klasztoru. Do odrobiny cierpliwości przekonuje porzucony kamień przed niedokończonym meczetem, tuż przed furtą dawnej samotni trapistów. Beton jest szary i nieładnie komponuje się z krajobrazami wzgórz Atlasu. W perspektywie łyse góry schodzące łagodnie do obszernych, kamienistych dolin. W powietrzu lekka zawiesina. Pył, dym, a może gorący oddech Sahary? Wokół domy z dachami krytymi blachą falistą. Na wzgórzu zasieki, drut kolczasty i betonowa „budka” strażnika. Miły policjant macha przyjaźnie ręką.
Poniżej kamienisty dukt wśród ogrodów, na którym 14 grudnia 1993 r. znaleziono zmasakrowane ciała pracujących niedaleko stąd chorwackich inżynierów. Przychodzili do klasztoru na msze. Modlili się, byli zaprzyjaźnieni z mnichami. Pracowali przy jakimś rurociągu. Terroryści dopadli ich przy pracy. Mimo że na ciałach były ślady kul, większość miała poderżnięte gardła. Morze krwi i poczucie kompletnej beznadziei. – Zamordowano ich w taki sposób, jak się morduje jagnięta – mówi Mahmud, który widział te ciała. Śmierć zbliżała się do Tibhirine krok po kroku. Namiętnie, czule, niemal opiekuńczo. Dlaczego właściwie mieliby dalej żyć w kraju, gdzie wypowiedziano wojnę wszystkim, którzy nie chylili głów przed islamistami? Wyrzynano całe wioski wiernych dzieci proroka, a miano oszczędzić inżynierów z dalekich Bałkanów albo francuskich trapistów? Przecież to absurd. Czuli ten śmiertelny cień, czuli zbliżające się oddechy morderców, ale odmówili ochrony, którą proponowało wojsko. Trapiści wybierają przecież milczenie i pokładają łaskę w Panu. Obiecali, że będą zamykali bramę przed zmrokiem, obiecali, że będą uważać. Furtka? Śmiechu warte, można ją otworzyć kopniakiem. Mur? Przeskakują go koty, więc co tu mówić o jakimkolwiek bezpieczeństwie. Dalej w ogrodach zwykły płot. Cóż to za problem przeskoczyć, z kałachem w ręku i ostrym nożem do otwierania gardeł...