Wieś Siniowce od przedwojennej granicy polsko-sowieckiej dzieliło zaledwie 15 km. Dla wielu ludzi był to istny koniec świata. Z pewnością w lecie 1943 r. było to złe miejsce dla Polaków. Gdy zaczęła się masakra, Mikołaj Ch. zdołał uciec i schronić się w zbożu. Udało mu się przedostać do gospodarstwa swojej cioci, która miała męża Ukraińca. Dostał tam schronienie na jeden dzień, a później przedostał się do leżącego o kilka kilometrów na wschód miasteczka Łanowce. Tam gromadzili się Polacy, którzy ocaleli z pogromu. Tam mieli swój kościół parafialny i względną ochronę, którą zapewniali im Niemcy i podległa im policja pomocnicza, czyli Schutzmannschaft. Lokalna jednostka szucmanów składała się z Polaków. Wstąpił też do niej Mikołaj Ch. i w jej szeregach przeżył straszliwą tragedię.
Czytaj więcej
84 lata temu Niemcy bez wypowiedzenia wojny napadły na Polskę. Pierwsze bomby zrzucone o 4.40 rano przez zbrodniarzy z Luftwaffe na Wieluń, które zabiły 1200 jego mieszkańców, rozpoczęły pięcioletnią wojnę, w której udział wzięło 58 państw świata.
2 lutego 1944 r. Niemcy ewakuowali się z Łanowiec przed nacierającą armią sowiecką, zabierając ze sobą polskich szucmanów. Tuż za ich konwojem podążała długa kolumna polskich uchodźców cywilnych. Kilka kilometrów za miasteczkiem kolumna została zaatakowana przez UPA. Polscy szucmani rzucili się na ratunek swoim rodakom. Drogę zastąpili im jednak liczniejsi i lepiej uzbrojeni Niemcy. Zabronili im ratować polskich cywilów. W tym czasie upowcy zabijali kamieniami, drągami i narzędziami gospodarskimi członków rodzin polskich szucmanów. W masakrze zginęło 129 osób, w tym młodsza siostra Mikołaja Ch. Jego matka zdołała uciec oprawcom, ale pod wpływem tego, co widziała, postradała zmysły. Jednostka Schutzmannschaft z Łanowców została wycofana do Wiśniowca, a stamtąd do Tarnopola. Mikołaj Ch. zdołał w tym mieście przeczekać bitwę pomiędzy siłami niemieckimi a sowieckimi, a później repatriować się do Polski. Z oczywistych przyczyn po wojnie nie wspominał o swojej służbie w Schutzmannschaft. Długo milczeli również inni polscy weterani tych formacji.
Pakt z sowiecką partyzantką. Sojusz z konieczności
Polacy na Wołyniu byli wyraźną mniejszością. Według danych spisu powszechnego z 1931 r. stanowili w tym województwie tylko 16,6 proc. ludności. W sąsiednim województwie tarnopolskim było ich wówczas co prawda 49,3 proc., ale w kilku powiatach ich odsetek był mniejszy niż 30 proc. W czasie pierwszej sowieckiej okupacji żywioł polski w tych województwach został mocno uszczuplony deportacjami na wschód. Sowieci wywozili stamtąd w pierwszej kolejności tych, którzy mogli stawić im opór: osadników wojskowych, leśników, przedstawicieli lokalnych elit. Nawet po wyparciu Sowietów z Wołynia i Galicji Wschodniej budowanie polskiej konspiracji w tak wrogim terenie było zadaniem piekielnie trudnym. Na domiar złego przygotowania do zbrojnego oporu były sabotowane przez Kazimierza Banacha, delegata rządu na Wołyń. Ów zacietrzewiony ludowiec postrzegał każdego zawodowego wojskowego z ZWZ/AK jako „sanacyjnego oficera” i zarazem zagrożenie dla swojej władzy. Utrudniał więc, jak mógł, tworzenie wojskowej sieci konspiracyjnej. Ponadto naiwnie wierzył w to, że „polski chłop zawsze się dogada z chłopem ukraińskim” i że można nakłonić UPA do wspólnej walki przeciwko Niemcom (to Banach wysłał na początku lipca 1943 r. swojego współpracownika, poetę Zygmunta Rumla, na negocjacje z UPA; Rumel poszedł tam bez obstawy, został pochwycony przez upowców i rozerwany końmi). Mimo tych przeszkód oraz intryg w wielu skupiskach Polaków powstawały oddziały samoobrony wspierane przez AK. Były to samotne wysepki otoczone przez morze wrogiego etnosu. By przetrwać, potrzebowały one dwóch rzeczy: broni oraz co najmniej neutralności ze strony części nieprzyjaciół.
Czytaj więcej
Między górnym biegiem Bugu i Prypeci rozciąga się malownicza kraina, pokryta łąkami i niewielkimi zielonymi pagórkami poprzecinanymi leśnym potokami. Widok to tak sielski i beztroski, że można by go pomylić z tolkienowskim Śródziemiem.