Motoryzacja z impetem żegnała wiek niemowlęcy; już w 1899 r. ruszył Tour de France Automobile – cztery lata wcześniej, niż wpadli na to cykliści. W 1908 r. tylko we Francji 25 firm produkowało samochody pod własną marką, jednak auta pozostały drogą i niepraktyczną zabawką elit. Obsługa i prowadzenie były skomplikowane, a dalsze podróże utrudniał brak infrastruktury, przede wszystkim zaś dróg – nawet szutrowy szlak był luksusem, a asfaltową nawierzchnię wynaleziono dopiero w 1910 r. Jednak rajdy organizowane przez dziennik „Le Matin” miały przekonać sceptyków, że samochód dotrze wszędzie, na dowolnej trasie i w każdych warunkach.
Dlaczego nie z Nowego Jorku?
Gazeta prawie dowiodła niemożliwego, gdy w październiku 1907 r. do mety w Paryżu dotarł książę Borghese, zwycięzca najdłuższego wyścigu samochodowego w dotychczasowej historii. Jego 40-konna itala pokonała Holendrów i trzy francuskie załogi, w dwa miesiące przemierzając stepy, pustynię i syberyjską tajgę na trasie z Pekinu.
Sądzono, że dłuższej i trudniejszej drogi nie ma na mapach, lecz innego zdania był Eugène Lelouvier, były marynarz, incydentalny skazaniec i żołnierz Legii Cudzoziemskiej w czasie wojny w Chinach – reporter gazety „La Patrie” i obieżyświat. Pewnie myślał o tym, wędrując tysiące kilometrów po Gobi, gdy wielbłądem woził benzynę na trasę wyścigu.
Lelouvier uznał, że drogą lądową można pokonać dystans dwukrotnie dłuższy, ścigając się z Nowego Jorku aż do Paryża – i to bez użycia transportu morskiego. Był w tym drobny szkopuł: należało przejechać z Ameryki do Azji po lodzie, przez zamarzniętą Cieśninę Beringa.
Prawda, że na mapie kontynenty dzieli tylko 85 kilometrów, jednak nikt wcześniej nie podróżował tam zimą – dopiero w roku 1913 Max Gottschalk zdobył przesmyk na psim zaprzęgu, lecz do dziś samochód nie pokonał cieśniny.