Życie oraz twórczość zmarłego 29 grudnia 2013 r. Wojciecha Kilara nierozerwalnie związane są z burzliwymi dziejami naszej ojczyzny. Ten lwowianin z urodzenia, sercem związany z Katowicami, w swych kompozycjach wyraził polską duszę. Dla jednych najważniejszym dziełem Kilara już zawsze będzie „Krzesany”, dla innych – „Missa pro pace”, a jeszcze innych porywać będzie jego muzyka filmowa. By zrozumieć twórczość i muzyczne wybory Kilara, warto bliżej przyjrzeć się jego życiu.
Repatriant ze Lwowa
Urodził się 17 lipca 1932 r. we Lwowie w rodzinie inteligenckiej. Ojciec był lekarzem, matka zaś – Neonilla – aktorką teatralną. Bez wątpienia to właśnie w domu rodzinnym ukształtowała się niezwykła wrażliwość na sztukę przyszłego kompozytora. Jak wspominał w dokumencie „Wojciech Kilar. Credo”, rodzice rozmawiali z nim wieczorami na temat teatru, sztuki i literatury. Posłali go na naukę gry na fortepianie, z babcią zaś często chodził do kościoła (po latach muzyka sakralna stanie się istotną częścią jego twórczości). Wczesne dzieciństwo Kilara, zanim wybuchła wojna, to beztroski czas, z którego zapamiętał m.in. wyjazdy z matką na narty. Ale gdy po wojnie Lwów znalazł się poza granicami Polski, jego rodzina repatriowała się do kraju – najpierw do Rzeszowa, potem zaś do Katowic. W rozmowie z Alicją Dołowską („Niedziela” 29/2012) przyznawał: „Od wyjazdu z Lwowa tam nie byłem, choć koncerty mojej muzyki we Lwowie się odbywają. Boję się zbyt przykrych wzruszeń i konfrontacji wspomnień z rzeczywistością. Pamiętam, jaki Lwów był kiedyś. Nie ma tego Lwowa, nie ma tych ludzi, tej atmosfery duchowej i kulturowej”. Umiłowane miasto lat dziecięcych pozostało na zawsze w jego wspomnieniach.
Wojciech Kilar, kompozytor obdarzony wybitnym talentem, zmarł 29 grudnia 2013 r.
W Rzeszowie pobierał nauki u – jak sam mawiał – doskonałego muzyka, pianisty, a jednocześnie wspaniałego człowieka profesora Kazimierza Mirskiego. To on poradził młodemu pianiście, aby zajął się komponowaniem i to on pierwszy zapoznał go z muzyką Ravela, Debussy’ego i Szymanowskiego. Wspominając tamten okres, kompozytor powiedział: „Dziękuję Bogu, że jest Rzeszów, cudowne polskie miasto”. Kolejne lata spędził w Krakowie, mieszkając u państwa Riegerów, gdzie w pełni chłonął atmosferę miasta. W „Cieszę się darem życia” Klaudii Podobińskiej i Leszka Polony możemy przeczytać: „Zwiedzałem Wawel, muzea, spacerowałem po Plantach, zachwycałem się dziełami Stanisława Wyspiańskiego i Jana Matejki. Szalałem za teatrem. (…) Właściwie chłonąłem Kraków z jego atmosferą, poznawałem ulice, pozwalałem sobie na kawę u Maurizia (wtedy wejście do kawiarni pełnej dorosłych, gdzie kelnerzy pamiętali czasy przedwojenne, miało posmak grzechu). Chodziłem też oczywiście na koncerty”. Będąc w Krakowie, uczył się gry na fortepianie u Marii Bilińskiej-Riegerowej i pobierał prywatne lekcje harmonii u Artura Malawskiego.
Jednak całym sercem związał się z Katowicami: tu studiował w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach grę na fortepianie i kompozycję w klasie wybitnego pedagoga Bolesława Woytowicza. Dyplom ukończenia studiów z najwyższym odznaczeniem uzyskał w 1955 r. Już dwa lata później uczestniczył w Międzynarodowych Kursach Wakacyjnych Nowej Muzyki w Darmstadt. To właśnie pobyt w Darmstadt sprawił, że Kilar uległ fascynacji awangardą w muzyce (po latach będzie się odżegnywał od tego okresu „burzy i naporu”, a swą twórczość awangardową określi mianem „największego w historii cmentarzyska partytur”). Swą edukację muzyczną uzupełnił jako stypendysta rządu francuskiego w Paryżu w latach 1959–1960. Uczęszczał wówczas na zajęcia kompozycji do Nadii Boulanger, „apostołki neoklasycyzmu w muzyce”.