Wielu przedstawicielom pokolenia tzw. milenialsów wydaje się, że przyjęcie Polski do NATO było wtedy jedynie formalnością, czymś bardzo oczywistym i wynikającym z naszej kluczowej roli w obaleniu komunizmu i upadku bloku wschodniego. Nic bardziej mylnego. To typowe spłycenie historii, myślenie kategoriami życzeniowymi. Mieszkałem wtedy w USA i widziałem, jak wiele emocji, zarówno wśród polityków, jak i zwykłych obywateli, wywołała kwestia przyjęcia tych trzech byłych krajów Układu Warszawskiego do NATO.
W Polsce o Polonii amerykańskiej mówi się zazwyczaj źle lub z ironią, postrzegając ją jako potomków niepiśmiennego chłopstwa uciekającego przed skrajną nędzą z terenów wszystkich trzech zaborów lub przez pryzmat powieści Edwarda Redlińskiego „Szczuropolacy” opowiadającej o garstce Polaków, którzy na przełomie lat 80. i 90. wylądowali na nowojorskim Greenpoincie – zakątku Brooklynu mniejszym od warszawskiego Muranowa.
Polonia amerykańska nie jest utrwaloną przez Redlińskiego „Polską B” na zarobkowych saksach. To ważna amerykańska mniejszość, której siły nigdy nie umieliśmy wykorzystać
Od 1989 r. nikt z polskich dziennikarzy i pisarzy nie pokusił się o rzetelne opisanie życia milionów Polaków, którzy osiągnęli w całej Ameryce wielkie sukcesy lub po prostu godnie ułożyli sobie życie. I nie chodzi mi o takie przypadki jak pani Barbary Piaseckiej-Johnson, tylko o ciężko pracujących małych i średnich przedsiębiorców, którzy w ciągu kilku lat przemienili się z ubogich emigrantów w przedstawicieli zamożnej amerykańskiej klasy średniej. Znałem takich ludzi. Są ich dziesiątki tysięcy i zapewniam, że wielu nigdy nie widziało Greenpointu.
Polonia amerykańska nie jest utrwaloną przez Redlińskiego „Polską B” na zarobkowych saksach. To ważna amerykańska mniejszość, której siły nigdy nie umieliśmy wykorzystać. A dowodem wskazującym na jej potencjał było właśnie przyjęcie Polski do NATO.