Plus Minus: Po zamachu majowym Józef Piłsudski nie przyjął dokonanego przez Zgromadzenie Narodowe wyboru na prezydenta. Po rozważeniu kilku wariantów personalnych wskazał pana jako swojego kandydata. Jak pan zareagował na tę wiadomość?
Ignacy Mościcki: Nocy tej oczu nie zmrużyłem, zestawiając swój bilans życiowy. Podobny rachunek sumienia robi się chyba tylko przed śmiercią. Czułem, że zakreślona Konstytucją marcową rola Prezydenta nie zdoła mi dać żadnego zadowolenia. Ja, którego życie całe było pełne wydarzeń i niezwykle czynne, który od blisko 30 lat z wielką energią i dużym powodzeniem oddawałem się pracy naukowo-twórczej, miałem nagle z tym wszystkim zerwać. Nazajutrz rano, po koszmarnej nocy, opanowałem się już zupełnie: byłem przygotowany na wszystko. Wkrótce znalazłem w moim nowym zajęciu pogłębiającą się treść, dającą mi dużo zadowolenia. Później, kiedy zapoznałem się już dokładnie z warunkami mojej pracy, doszedłem do przeświadczenia, że może nawet trudno byłoby mnie zastąpić w tej trudnej roli.
Jak warszawska ulica powitała pana wybór na prezydenta?
Rankiem 1 czerwca (1926 r.) zaczęto mi przynosić plakaty i ulotki oraz donosić o żywiołowych manifestacjach ulicznych na moją cześć. Tłumy miały przeciągać ulicami z okrzykiem: „Niech żyje prof. Ignacy Mościcki!". Wszystko to było dla mnie niepojęte, bo przecież całym swoim dotychczasowym życiem nie mogłem zdobyć aż tak wielkiej popularności. Dopiero sporo lat później zjawisko na ulicach Warszawy wyjaśniło się. Dowiedziałem się, że Piłsudski chcąc zapewnić przejście wysuniętego przez siebie kandydata na Zgromadzeniu Narodowym, polecił pułkownikowi Marianowi Kościałkowskiemu zorganizować w dniu mego wyboru manifestacje w Warszawie. Marszałek, który wszelkie zamierzenia gruntownie przygotowywał, nie zapomniał i o tym szczególe, chcąc Zgromadzeniu Narodowemu wykazać, że moje imię jest popularne w narodzie.
oprac. Maciej J. Nowak