Wprawdzie I wojna światowa skończyła się w listopadzie 1918 r., lecz nie rozwiązała problemów, ba, wygenerowała nowe. Z 40 krajów, które na gruzach upadłych imperiów w 1918 r. uzyskały niepodległość, przetrwało osiem. Wśród nich Polska, która jednak przez 20 kolejnych lat dramatycznie walczyła o przeżycie. Wciśnięta między dwóch pariasów Europy, bezpieczeństwa nie zapewniła sobie ani sojuszem militarnym z Francją (1921 r.), ani układami z Rosją (1932 r.) i Niemcami (1934 r.), ani w końcu brytyjskimi gwarancjami (1939 r.). We wrześniu 1939 r. Niemcy i Rosja wyrównały rachunek za lata 1918–1921, gdy międzynarodowa polityka przypominała darwinowską walkę o byt, w której silniejszy dogryzał słabszego. Objęcie władzy przez bolszewików pod przewodnictwem Lenina (1917 r.) rozpoczęło bowiem w Rosji krwawy pochód komunizmu przez resztę stulecia. Narzucenie natomiast Niemcom upokarzających warunków w Wersalu nakręciło koniunkturę dla Hitlera, który później porwał Niemców do rewizji wersalskiej hańby. „11 listopada 1918 roku stałem się politykiem", mówił o sobie kopista pocztówek. Ukarano w Wersalu jedynego winnego wybuchu światowej zawieruchy? Robiąc z niego kozła ofiarnego?
Powojenne pertraktacje w Wersalu
Zaraz po przybyciu do Paryża niemiecką delegację zapakowano na dworcu kolejowym do autobusu, zakwaterowano w Hotelu Réservoirs w pobliżu Wersalu i pozwolono poruszać się w obrębie kwadratu wyznaczonego przez sąsiadujące z hotelem ulice. Kwadrat zabito dechami i obciągnięto drutem kolczastym. Niecodzienny widok dla 10 tys. dyplomatów, szpiegów i dziennikarzy, którzy na początku stycznia 1919 r. z 22 krajów walczących z Niemcami i Austro-Węgrami przybyli na największy w dziejach świata megaszczyt. Ale status gwiazdy posiadał na nim tylko prezydent USA Woodrow Wilson. Jego program zwiastował nową erę, w której krwawe rzezie miały skończyć się raz na zawsze. „Naszym celem nie jest zaprowadzenie pokoju, tylko wiecznego pokoju", obwieszczali alianccy dyplomaci. Tylko że wieczny pokój panuje wyłącznie w raju. A w Wersalu chciano go wyczarować w pięć miesięcy.
Najważniejsze decyzje zapadały nie wspólnie, tylko w ekskluzywnym gronie. „Cabinet of the World" obradował w hotelowym salonie amerykańskiego prezydenta. Pośrodku w brokatowym fotelu siedział 78-letni francuski prezydent Georges Clemenceau. Blady jak ściana, z przymkniętymi powiekami przysłuchiwał się debatom. Po jednej stronie miał włoskiego premiera Vittorio Orlando, Sycylijczyka o wyjątkowo słabych nerwach. Po drugiej zawsze naprężonego jak struna Wilsona, profesora z Princeton, ale żółtodzioba w polityce zagranicznej. Naprzeciw Francuza siedział najmłodszy z nich, choć kompletnie siwy 56-letni brytyjski premier Lloyd George. Pierwotnie wielka czwórka nie zamierzała konferować za kulisami. Ale natłok petycji spowodował, że nad mapą Europy pochylała się przy mahoniowym stole w apartamencie amerykańskiego prezydenta. Clemenceau, trapiony bezsennością, nie przepadał za kolegami, a szczególnie nabijał się z idealizmu Wilsona, nazywając go Jezusem. W przeciwieństwie do dziarskich członków swojej delegacji, którzy rozbijali się po paryskich knajpkach i uwodzili paryżanki, Wilson wieczorami leżał w łóżku, przybity problemami świata, po części grypą, po części też wylewem, jakiego doznał w trzecim miesiącu konferencji. Tylko jedyny witalny z tej rundy Lloyd George razem z kochanką czerpał garściami z nocnego paryskiego życia.
Możliwe, że wydanie salomonowego werdyktu odnośnie do nowego ładu na świecie przewyższało możliwości politycznego kwartetu, do czego przedstawiciele pozostałych państw dokładali największych starań. Zasypywali kwartet fake newsami: w sporze o kontrowersyjne terytoria przedkładali sfałszowane mapy, statystyki i informacje. A sporów nie brakowało. Najbardziej twardy bój toczyli Polacy z Niemcami i Czechami. Nie mniej zdecydowanie Włosi domagali się od Jugosławii Dalmacji, Japonia niemieckich kolonii w Chinach, a Żydzi Palestyny. Ufryzowane dossier dyplomaci chętniej niż na plenum podrzucali po godzinach, wślizgując się do apartamentów hoteli Majestic i Crillon, w których rezydowały delegacje amerykańska i brytyjska.
„Niemcy wyciśniemy jak cytrynę"
Nikt z wielkiej czwórki nie myślał o studzeniu emocji. Kiedy krótko przed rozpoczęciem konferencji prasa londyńska chciała powiesić niemieckiego cesarza, Lloyd George, akurat w środku kampanii wyborczej, podchwycił temat, wygrał wybory i stał się zakładnikiem antyniemieckiego afektu. Jego minister Eric Geddes tuż przed wersalskim szczytem zapowiadał: „Niemcy wyciśniemy jak cytrynę". Do wyciskania cytryny ochoczo dołączyli Francuzi. Skoro każda ze stron wojnę finansowała na kredyt, Clemenceau postanowił spłacić go niemieckimi markami. Przesiąknięty lękami i nienawiścią do sąsiada ze wschodu, co uważał za prawo natury, widział w Niemczech zagrożenie dla cywilizacji, przede wszystkim jednak maszynkę do robienia pieniędzy. Także Lloyd George zapowiedział w kampanii wyborczej, że dziurę w budżecie załata reparacjami z Berlina. Na końcu pomyślano nawet, by z tego źródła sfinansować renty dla inwalidów, wdów i sierot w brytyjskim imperium. Tu tkwiła przyczyna horrendalnych reparacji wojennych, 132 mld marek, jakie nałożono na Niemcy. A na tym nie wyczerpywał się narzucony im dyktat pokojowy.