Gdy Ludwik XVI usłyszał o wydanym wyroku śmierci, miał poprosić o tom historii Anglii, by poznać precedens sprzed półtora stulecia. Wyczytał zapewne, że pożegnawszy synów, Karol Stuart wchodził na szafot w dostojnym płaszczu i przepasany wstęgą Orderu Podwiązki, które sam zdjął przed egzekucją.
Nic nie ujmując jakobińskiemu barbarzyństwu, także król Francji mógł na osobności pożegnać się z dziećmi i skorzystać z posługi spowiednika, a nawet zdecydować o tak trzeciorzędnych technikaliach, jak zgoda na ostrzyżenie włosów nad karkiem.
I choć obie rewolucje miały ręce unurzane we krwi niewinnych po pachy, republikańskie królobójstwa, jako akty założycielskie nowego porządku, starannie przemieniano w rodzaj rytualnej ofiary, składanej publicznie, a wręcz ubranej w atrybuty praworządności. Nawet wobec jakobińskiego sprzeciwu obywatel Kapet miał proces z przemowami obrońców i liczeniem głosów członków Konwentu.
Nie miało to nic wspólnego ze skrytobójczą zbrodnią w domu Ipatiewa dokonaną 17 lipca 1918 r., noszącą znamiona bandyckiego mordu, któremu pospolitość odbiera tylko natężenie bestialstwa i ranga społeczna ofiar. Ale i bolszewicy mieli tyle wspólnego z republikanami, ile Immanuel Kant z kanciarzami.
Nieformalność zbiorowego morderstwa, dokonanego przez pijanych w sztok rzeźników rewolucji, do dziś pozwala prowadzić dyskusje, czy była to zbrodnia systemowa, dokonana z rozkazu Lenina, czy spontaniczny przejaw paniki miejscowych czekistów, przerażonych sukcesem czeskiej ofensywy.