Już jako człowiek wolny Reinefarth osiadł w Westerland na wyspie Sylt w północnych Niemczech. Tam w 1951 r. został wybrany na burmistrza. Jego przeszłość często powracała w debacie publicznej, ale generał zawsze podkreślał, że żadnych zbrodni nie popełnił, stanął przed sądem i został ze wszystkich zarzutów uniewinniony. Z tego też względu rząd RFN odrzucał wszystkie wnioski prokuratury PRL o ekstradycję Reinefartha. Nieniepokojony przez nikogo esesman w 1961 r. został nawet wybrany do Landtagu (parlamentu związkowego), a gdy jego mandat wygasł, otworzył kancelarię prawną. Zmarł 7 maja 1979 r. w swojej posiadłości, nierozliczony za zbrodnie z okresu Powstania Warszawskiego. Do końca starał się uchodzić za szanowanego obywatela. Z kolei generał wojsk pancernych Nikolaus von Vormann, wynalazca miniaturowych czołgów, które wybuchały, zabijając setki ludzi, w czasie Powstania Warszawskiego pacyfikował Śródmieście i Starówkę. 21 września został odwołany do III Rzeszy, aby objąć komendę nad jedną z jednostek broniących Berlina przed aliantami. Jako dowódca wykazał się nieudolnością i bardziej aliantom pomógł, niż zaszkodził. Być może było to celowe działanie. Po klęsce Niemiec von Vormann dostał się do niewoli, ale nie trafił do więzienia za swoje zbrodnie. Został szybko zwolniony, a potem odszedł ze służby wojskowej, otrzymał wysoką emeryturę i zajął się pisaniem książek. Zmarł w 1959 r., przez nikogo nieniepokojony. Chwalił się, że jego działalność publicystyczna służy nowej demokratycznej ojczyźnie.
Polska zemsta?
Przed sądem nigdy nie stanął SS-Oberführer Oskar Dirlewanger, dowódca kompanii karnej SS, wysyłany do walki z partyzantami. To jego jednostki zostały dołączone przez Heinza Reinefartha do sił walczących przeciwko warszawiakom. Dirlewanger znany był z sadyzmu – jego bestialstwo budziło grozę i potępienie nawet u najwyższych dowódców III Rzeszy. Przeciwko jego metodom protestowali generałowie Guderian i von dem Bach-Zelewski, których trudno podejrzewać o empatię i wrażliwość. Po wybuchu Powstania Warszawskiego oddziały Dirlewangera trafiły na Wolę i tam zaczęły mordować ludność cywilną. Według niego Polacy jako przedstawiciele niższej rasy powinni zostać „wypaleni do ostatniego”, dlatego pacyfikował Wolę przy użyciu miotaczy ogni. W kamienicach palonych przez dirlewangerowców tylko w pierwszych dniach sierpnia zginęło około 60 tys. starców, kobiet i dzieci, a żołnierze dopuścili się setek brutalnych gwałtów. Hitler pochwalał te metody i dlatego 30 września, gdy los Warszawy był już przesądzony, odznaczył bestialskiego sadystę Krzyżem Rycerskim. W uzasadnieniu (zachowanym w archiwach do dziś) zapisano: „za taktyczne zdolności, odwagę i zimną krew”.
Dirlewanger został zatrzymany 1 czerwca 1945 r. w Altshausen w południowych Niemczech, wówczas na terenie francuskiej strefy okupacyjnej. Umieszczono go w areszcie w tej miejscowości. I tu zaczyna się seria tajemnic. Według oficjalnych dokumentów Dirlewanger zmarł śmiercią naturalną 7 czerwca 1945 r. Ale wszystko wskazuje na to, że to nieprawda, a okoliczności jego zgonu nikt nie badał. Być może dlatego, że próbował negocjować z aliantami, a ci nie chcieli ujawnienia tego faktu? Rolf Michaelis, niemiecki pisarz i autor książki o żołnierzach brygady Dirlewangera, dotarł do wyjątkowego świadka. Był to Anton Füssinger, porucznik niemieckich wojsk, który siedział w celi razem z katem Warszawy oraz żołnierzem o nazwisku Gustav Minch. Wiele lat później Füssinger zdał dokładną relację z tego, co się wówczas wydarzyło: „W nocy z 4 na 5 czerwca 1945 r. Dirlewanger i Minch byli trzy razy osobno wyprowadzani z celi i bici na korytarzu. Kiedy obaj po raz trzeci powrócili do celi, na skutek odniesionych obrażeń nie byli w stanie nic powiedzieć ani podnieść się. Po krótkim czasie znów przyszły straże i wezwały ich do ponownego wyjścia z celi. Strażnicy pobili ich kolbami karabinów tak, że obaj mieli głębokie krwawiące rany. Dziwię się, że zgodnie z meldunkiem o śmierci złożonym przez komendanturę francuską Dirlewanger miał umrzeć dopiero 7 czerwca, a Minch 8 czerwca 1945 r. Na pewno nie jest zgodne z prawdą to, co podaje meldunek, że obaj umarli śmiercią naturalną. Mogę w każdej chwili zeznać przed sądem pod przysięgą, że Minch i Dirlewanger zmarli na skutek obrażeń odniesionych przy pobiciu ich przez polskie straże”.
„Polskie straże” wydają się rzeczywiście kluczem do rozwiązania zagadki. 2 października 1944 r., po kapitulacji Warszawy, uczestnicy powstania zostali wywiezieni do obozu przejściowego w Pruszkowie, a potem do innych obozów (samo miasto zniszczono). Wielu z nich udało się jednak uciec i kontynuować walkę. Rolf Michaelis odkrył, że wśród strażników zatrudnionych do pilnowania obozu jenieckiego w Altshausen znalazło się kilku weteranów Powstania Warszawskiego, a w szeregach francuskiego wojska służyło wielu innych Polaków. Oczywiste jest, że mieli motywację, aby ukarać sadystycznego zbrodniarza, zwyrodniałego mordercę kilkudziesięciu tysięcy Polaków. Relacja porucznika Füssingera została potwierdzona 15 lat później podczas sekcji zwłok zbrodniarza. Wykazała ona, że Dirlewanger zginął w wyniku wielu obrażeń, które mogły być (i najprawdopodobniej były) skutkiem pobicia. Choć okoliczności śmierci wskazują, że jej inspiratorów trzeba szukać w polskim ruchu oporu, to nie zachowały się żadne dokumenty, które mogłyby odpowiedzieć na pytanie, kto i kiedy zlecił wymierzenie sprawiedliwości Dirlewangerowi i kto to polecenie wykonał. Logika każe jednak szukać sprawców wśród wąskiej grupy Polaków pełniących służbę w obozie jenieckim w Altshausen.
Symboliczne wyroki
Za kratki trafili natomiast dwaj inni wysocy rangą kaci Warszawy: Ludwig Hahn i Paul Otto Geibel. Hahn był komendantem gestapo i SD najpierw w dystrykcie krakowskim (przeprowadził eksterminację polskiej inteligencji), a później warszawskim. Podczas powstania dowodził obroną tzw. dzielnicy policyjnej (mieszkali tam funkcjonariusze okupacyjnej armii) i nadzorował masowe egzekucje Polaków. W akcjach wspierał go właśnie Geibel, szef SS i policji. Obaj trafili później do więzienia, ale… nie za masowe zbrodnie w Warszawie. Hahn na sprawiedliwość czekał długo, bo ukrywał się przed aliantami, zacierał za sobą ślady i zdobył dokumenty na nowe nazwisko. Przez lata pracował jako agent ubezpieczeniowy. W 1975 r. usłyszał dwa wyroki, ale dotyczyły one wywozu Żydów do obozów koncentracyjnych. Zasądzonego wyroku (dożywocie) nie odsiedział. Sąd zwolnił go ze względów zdrowotnych.