Wbrew pozorom jest ona stara jak sama cywilizacja, ale na masową skalę zaczęto ją stosować dopiero w średniowieczu. W 1155 r. oblegający piemoncką Tortonę cesarz Fryderyk Barbarossa rozkazał, aby studnie z wodą pitną zatruwano wrzucanymi do nich zwłokami żołnierzy. W wyniku procesów gnilnych w wodzie rozmnażały się zabójcze pałeczki okrężnicy. Mieszkańcy, którzy pili wodę z takiej studni, byli narażeni na zakażenia układu moczowego, zatrucia pokarmowe i ropnie narządowe. Część z nich umierała w boleściach, pozostali nie byli zdolni do walki.
Zastosowana przez Barbarossę metoda znalazła inne zastosowanie na wojnie przy użyciu zarazków chorób zakaźnych. Na początku lat 30. XIV w. na stepach Azji Środkowej wybuchła epidemia dżumy, która wkrótce dotarła do Indii, Persji i Chin. Szacuje się, że w samych Chinach zaraza zabiła prawie połowę populacji. Ogólną liczbę ofiar tej pandemii szacuje się w przybliżeniu na 100 mln ludzi. Potrzeba było aż 150 lat, aby odbudować stan liczebny samej tylko populacji europejskiej.
W latach 1345–1346 choroba zaczęła dziesiątkować armię mongolską. Jednak wojownicy Dżanibeka, chana Złotej Ordy, nie tylko się nie załamali, ale wręcz postanowili wykorzystać sytuację na własną korzyść. Używając katapult, przerzucali zwłoki swych wojowników przez mury Kaffy, roznosząc w ten sposób pałeczkę dżumy wśród broniących się chrześcijan. Co prawda kaffańczycy natychmiast wyrzucali ciała do Morza Czarnego, ale nie zdawali sobie sprawy, że trupy były nadgryzane przez miejskie szczury. Razem z nielicznymi uciekinierami z Kaffy, których galery genueńskie ewakuowały do Konstantynopola i do Italii, śmiercionośna bakteria Yersinia pestis, przenoszona przez pchły żerujące na szczurach śniadych, wkroczyła do świata chrześcijańskiego. Tak przynajmniej wydawało nam się do niedawna.
Dopiero ostatnie badania dowiodły, że szczury wcale nie ponosiły winy. W 2014 r. mikrobiolodzy Susan Scott i Christopher Duncan, autorzy książki „Czarna śmierć. Epidemie w Europie od starożytności do czasów współczesnych”, doszli do wniosku, że zarazą, która przetoczyła się przez Europę w XIV w. była dżuma krwotoczna, którą wywoływał nieznany nam czynnik chorobotwórczy. Dopiero dzisiaj wiemy, że jej przebieg do złudzenia przypominał objawy zakażenia wirusem Ebola. Pojawiały się krwawienie wewnętrzne, dreszcze i wymioty. Naukowcy doszli do wniosku, że był to efekt zakażenia wirusowego, a nie, jak dotychczas sądzono, infekcji bakteryjnej. Wyniki tych badań budzą wielki niepokój. Jeżeli XIV-wieczna czarna śmierć nie była chorobą bakteryjną, tylko wirusową, to jej powrót może być kwestią czasu. A to znaczy, że gdzieś na świecie czai się nasz najstraszniejszy przeciwnik, na którego uderzenie nie jesteśmy w ogóle przygotowani.
Nie tylko XIV-wieczna zaraza budzi nasz lęk. Badania genetyczne materiału pobranego z zębów osób zmarłych na tzw. dżumę Justyniana w latach 541–542 wskazują, że chorobę te mogły spowodować inne patogeny niż bakteria Yersinia pestis. Co to oznacza? Jesteśmy przekonani, że zidentyfikowaliśmy winowajcę zarazy, która wybiła 40 proc. populacji cesarstwa bizantyjskiego. Wydaje nam się, że wiemy, jak się przed nią bronić. A może się mylimy? Może gdzieś w podziemnym świecie dawnych starożytnych miast nadal istnieje bakteria, której nie znamy i która może ponownie zagrozić światu trudną do oceny w skutkach pandemią.