Wojna na Pacyfiku niebywale pasjonowała młodocianych czytelników, którzy na przełomie lat 50. i 60. z miesięcznika „Morze” oraz niektórych książeczek serii „Miniatury morskie” czerpali wiedzę o walkach na dalekich wodach. Wojna ta pasjonowała, ale wydawała się tak odległa, tak egzotyczna, że aż nierealna. Relacje o niej właściwie należały do opowieści z gatunku „Wyspy skarbów” Roberta Louisa Stevensona albo hollywoodzkich komedii typu „Francis, muł, który mówi”. Manichejski bój dobra ze złem toczył się bardzo daleko, na niezmierzonych obszarach oceanu i tropikalnych wysepkach.
Dla nas wojna to natarcie i obrona na płaskich przestrzeniach Niziny Środkowoeuropejskiej z masami piechoty, czołgów i dział albo wśród warszawskich „ulic, zaułków, ogrodów”, czego nader liczne ślady widzieliśmy w ruinach wokół siebie. Jedyny okręt wojenny, jaki mogliśmy ujrzeć na własne oczy, to zacumowana w Gdyni „Burza” (potem „Błyskawica”). Różnicę skali między niszczycielem a pancernikiem lub lotniskowcem dobrze obrazuje zestawienie flądry bałtyckiej, a choćby i dorsza, z rekinem.Ale opowieści Boba nie przypominały baśni o zmaganiach gigantów. Ten prosty marynarz mówił o ciężkiej pracy i nieustannym lęku. Słyszeliśmy o nieprzerwanej robocie przy czyszczeniu i naprawach sprzętu, przy przeprowadzaniu desantów, przy ratowaniu załóg tonących okrętów. Bał się, jak wszyscy, samotnych samolotów japońskich ukazujących się nagle na niebie i nurkujących w kierunku pokładu, torped sunących tuż pod powierzchnią i zostawiających za sobą złowrogi trop, potężnych fal podczas tajfunów. Zwykły człowiek mówił o zwykłej mimo wszystko wojnie. Łatwiej było się z nim identyfikować.
W jakimś stopniu dotyczy to całej wojny na Pacyfiku i w ogóle znaczenia Stanów Zjednoczonych w zwycięstwie nad państwami Osi. Lata peerelowskiej indoktrynacji wyżłobiły w umysłach głębokie koleiny niepamięci. Liczył się przede wszystkim Związek Radziecki i jego udział w pokonaniu Niemiec hitlerowskich. Zaangażowanie aliantów w wojnie na terenie Afryki i Europy pomniejszano, natomiast rozgromienie Japonii opisywano jako oderwany konflikt, bez większego związku z całą drugą wojną światową. Czas na wyważone opinie nastał u nas po półwieczu od jej zakończenia. Dopiero.
Nikt nie powinien negować siły sowieckiej ofensywy przeciw Niemcom ani tym bardziej ofiar, jakie poniosła Armia Czerwona. Jeśli jednak policzyć ogrom potencjału gospodarczego Ameryki, ilości broni, sprzętu, materiałów i surowców dostarczonych sprzymierzeńcom, a przede wszystkim milionów amerykańskich żołnierzy, lotników i marynarzy, którzy walczyli na wszystkich frontach, to okaże się, że bez USA ten potworny globalny konflikt był nie do wygrania.Dziś piszemy o tym, jak amerykańscy lotnicy i marynarze odwrócili koleje wojny na Dalekim Wschodzie. Jest to opowieść o sławnym dowódcy eskadr bombowych McCluskym i o tysiącach nieznanych szerzej Bobów.