A sprawy nie stały wcale najlepiej, bo – nie wchodząc już w ogromne koszty wojny toczonej prawie na końcu świata, tysiące kilometrów od brzegów Brytanii – brytyjskie operacje wojskowe za morzami nie cieszyły się przesadnym entuzjazmem światowej opinii publicznej.
Posądzenie o neokolonializm natychmiast zawisło w powietrzu – i spadło. Ale na wojnie jak na wojnie, żadna, nawet najsprawniej przeprowadzona operacja nie może się obyć bez odpowiedniej dozy chaosu i krwi. Wylatuje w powietrze „Sheffield”, tonie „General Belgrano”, a razem z nimi giną setki ludzi. „Sheffield” dostaje francuskim pociskiem Exocet, w związku z czym angielscy marynarze w którymś z portów wywołują bójkę z Francuzami. Wojenka o dalekie Falklandy zmienia się w prawdziwą wojnę. Robi się nieprzyjemnie.
Również w Wielkiej Brytanii, gdzie część ludności zieje nienawiścią do „Argies”, która nie omija nawet argentyńskich wirtuozów futbolu, zatrudnionych w angielskich klubach, m.in. Osvaldo Ardilesa, piłkarza Tottenhamu. Zresztą jest po temu dobry grunt: od czasów skandalicznego meczu na londyńskich mistrzostwach świata w 1966 r. futbol angielski i argentyński żyją ze sobą jak pies z kotem. Notabene kilka lat przed wojną o Falklandy, w 1978 roku, junta z Buenos Aires kupiła swym chłopakom tytuł mistrzów świata, kontraktując wysokie zwycięstwo z Peru za środki zgoła niesamowite.
Wreszcie zwycięstwo. Triumfuje twarda jak stal pani premier Margaret Thatcher. Okręty wracają na ojczyste redy, na kejach tłum radosnych obywateli, a na dziobie jednego z krążowników stoi dzielny książę Andrew, chyba lekko pod muchą – z różą w zębach. Nonszalancja prawdziwie angielska, w najlepszym stylu dandy. I znów robi się przyjemnie, choć niezbyt poważnie.
Wszystko jest w tej wojnie bardzo brytyjskie czy lepiej – angielskie. Osobliwa mieszanina determinacji i nonszalancji, poczucia honoru i zupackiej buty. Ciekawe, jak jest teraz, bo – jak wiadomo – Wyspy Brytyjskie weszły w okres forsownej polonizacji. Maluczko, maluczko, a język Szekspira zostanie wyparty z brytyjskich miast przez piękną mowę Jana z Czarnolasu. Na ich miejscu nie bałbym się jednak przesadnie, albowiem jesteśmy do wyspiarzy dość podobni, z grubsza ta sama mieszanka, choć w operacjach morskich na pewno nie jesteśmy tak biegli.