Trudno nie poczuć sympatii do autora wymienionych wspomnień. Podkomendni nazywali tego zwalistego olbrzyma Niedźwiedziem, lubili go i szanowali zarówno wtedy, gdy dowodził wielonarodową armią na pustyni, jak i znacznie wcześniej, kiedy na własne życzenie trafił na pierwszą linię walk w Wietnamie. Objął tam dowództwo oddziału po tchórzliwym poprzedniku, który wprowadził potworny – grożący żołnierzom śmiercią lub kalectwem – bałagan. Schwarzkopf potrafił szybko opanować sytuację i starał się być jak najczęściej z pododdziałami narażonymi na niebezpieczeństwo.
Pewnego dnia wylądował na wzgórzu, które okazało się pełną min pułapką. Jeden z żołnierzy wszedł między krzewy i nagle upadł z rozerwaną od wybuchu nogą. Nikt nie ośmielił się pospieszyć mu na ratunek. Poza dowódcą. Schwarzkopf ruszył dzielnie po śladach nieszczęśnika, dotarł do niego, opatrzył, nieco przygniótł, aby ten nie zdetonował następnej miny, i tak doczekał ekipy saperów oraz sanitariuszy. Potem podeszło doń trzech czarnoskórych i podziękowało, że „ocalił naszego brata”.
Wtedy dopiero oficer zorientował się, że ratował Murzyna; wcześniej nie miało to dla niego żadnego znaczenia.
Zwraca też uwagę delikatność i szacunek, jakie amerykański głównodowodzący okazywał Arabom na przełomie lat 1990 – 1991, starając się nie urazić ich uczuć religijnych i zwyczajów. Żołnierze musieli się obywać bez alkoholu i panienek, a muzyki rockowej mogli słuchać tylko w odseparowanych na pustyni obozach. Schwarzkopf poznał zresztą i polubił Orient już jako chłopiec, gdy mieszkał w Teheranie na placówce u swego ojca, generała armii USA.
I ojciec, i syn byli jak najbardziej lojalnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych, wiernie i z wielkim pożytkiem służąc amerykańskiej ojczyźnie, aczkolwiek nie zapomnieli o niemieckich korzeniach, tradycjach i języku. To jest charakterystyczny rys postępowania – zwłaszcza Niemców z pochodzenia – w USA. Bardzo niemiecka jest też pracowitość, odpowiedzialność i rzetelne poznawanie wojennego rzemiosła przez Schwarzkopfa na wszystkich szczeblach kariery – od nauki w West Point do stanowiska głównodowodzącego. Akurat my, Polacy, bez większego entuzjazmu podchodzimy do tej cechy Niemców, ale przyznać trzeba, że ona istnieje, i czyni z nich groźnych wojowników. Dobrze jest więc mieć w nich sojuszników, jakimi są dla nas dziś, a nie wrogów, jakimi niestety dość często bywali w ciągu stuleci.