Mało kto potrafi sobie wyobrazić życie bez elektryczności, telefonu, bieżącej wody i innych codziennych udogodnień. Tymczasem była to rzeczywistość jeszcze nie tak dawna, właściwa choćby pierwszej połowie XIX wieku. To właśnie w owym stuleciu – Polakom kojarzącym się raczej z rozbiorami i nieudanymi powstaniami – nastąpił ogromny skok cywilizacyjny, który pozwolił ludzkości przekroczyć próg, zza którego nie ma już powrotu do przeszłości.
Zawdzięczamy to rewolucji przemysłowej, czyli szybkiej (jak na dotychczasowe doświadczenia) przemianie metod i organizacji produkcji dóbr użytkowych, zapoczątkowanej w Anglii schyłku XVIII stulecia, a potem kopiowanej mniej lub bardziej dokładnie w innych krajach. Każdy podręcznik zawiera odpowiedni rozdział poświęcony temu zagadnieniu, przez uczniów i studentów zwykle czytany niechętnie, uchodzący za nudny i bezosobowy. Znacznie bardziej poruszające są przecież dzieje wodzów, wielkich armii czy choćby wielkich myślicieli. Technicy i inżynierowie wydają się przy nich postaciami nieatrakcyjnymi, drobnymi majsterkowiczami, laboratoryjnymi czy książkowymi molami.
Tymczasem skutki dokonań tych z pozoru nieciekawych ludzi sięgają znacznie dalej niż wielkie zwycięstwa i klęski wodzów. Napoleona w końcu pobito i zesłano na Świętą Helenę, by wyczerpana dwoma dekadami wojen Europa mogła nareszcie odetchnąć. Tymczasem maszyny parowej nie można było tak po prostu usunąć. Pozostała z nami po dziś dzień, choć dawno przestała być synonimem postępu i nowoczesności. I nikt już nie wiąże z nią nadziei, że stanie się trampoliną wynoszącą człowieka w kosmos. Zresztą w kosmos i tak już latamy, tyle że nie dzięki maszynie parowej.
„Znieśliśmy zapory czasu i przestrzeni, kula ziemska, tak ogromna kiedyś, karleje pod naszymi stopami, góry maleją, lądy zbliżają się do siebie, drobnieją morza” – pisano w 1853 roku na łamach „Dziennika Warszawskiego”, w artykule będącym hymnem pochwalnym na cześć postępów techniki i nauki. Jeśli tak pisano o świecie wówczas, to co mamy powiedzieć dziś? Brak już chyba słów. Choć nikt nie może zaprzeczyć, że te wielkie przemiany dokonały się w ciągu ostatnich 150 lat, nie znaczy to, że epoki wcześniejsze nie pozostawiły po sobie rzeczy, które kształtują nasze dzisiejsze życie. Wystarczy wspomnieć o śrubie Archimedesa, zegarach mechanicznych i druku, by zdać sobie sprawę, że część rzeczy, które nas otaczają, ma znacznie starszą metrykę, niż się nam wydaje.
Aco z odkrywcami? Należą w podręcznikach do innego gatunku niż wynalazcy. Choć nie budzą takich namiętności jak wodzowie, jednak o wyczynach Kolumba, Cortesa, Pizarra czy Cooka z reguły czyta się z zainteresowaniem. Czyż jednak możliwa byłaby podróż przez Atlantyk bez udoskonalenia konstrukcji statku i bez choćby najbardziej prymitywnych przyrządów nawigacyjnych? Zapatrzeni w Kolumba nie pamiętamy często, że odkrywanie świata było procesem rozpisanym najmniej na setki lat. Europejczycy, których perspektywę w tym dodatku przyjmiemy (w każdym razie ci, którzy pozostawili po sobie pisane świadectwa), najpierw musieli odkryć zakamarki basenu Morza Śródziemnego. Potem przyszedł czas na Morze Czarne, Bałtyk, wybrzeża Atlantyku i europejski interior. Już jednak wówczas za sprawą śmiałków, takich jak podróżnicy arabscy czy Marco Polo, obraz świata wzbogaciła wiedza o innych kręgach cywilizacyjnych. Ich bliższe poznanie umożliwiły dopiero wielkie odkrycia geograficzne zainicjowane przez Portugalczyków i Kolumba. Odtąd dalekie morza i lądy stawały się coraz lepiej znane, choć wyruszenie w podróż nadal wiązało się z niewygodami i krańcowym wręcz ryzykiem. Tylko w części nowego świata europejscy przybysze byli zdobywcami i panami. W Azji stanowili nieliczną grupkę intruzów. Do wnętrza Afryki nie byli w stanie nawet dotrzeć, zadowalając się jedynie przybrzeżnym handlem z miejscowymi. Ale szlaki zostały przetarte.