W czwartym wieku naszej ery armia rzymska była tak liczna, jak nigdy wcześniej. Pół miliona żołnierzy – o tak wielkim wojsku nie mógł marzyć nawet boski August Oktawian. Ale cóż to była za armia... Autor głównego tekstu tego zeszytu przytacza przykłady, które zjeżyłyby włosy na głowie kolejnym konsulom i wielkim wodzom czasów republiki oraz wczesnego cesarstwa.
Oto Galijczycy zawracają do domu, bo tak się im spodobało, i wojska wschodniego państwa próżno czekają ich pomocy. Jazda sojuszników albo ucieka z placu boju, albo wiarołomnie przechodzi na stronę wroga. Rzymska piechota jest bita własną bronią, cofa się w nieładzie i nie potrafi obronić swego wodza. Pod Adrianopolem, 100 lat przed ostatecznym upadkiem cesarstwa zachodniorzymskiego, doszło do wydarzeń, które były zapowiedzią kresu antycznego Rzymu w jego obu – nad Tybrem i nad Bosforem – wcieleniach. Nigdy przedtem cesarz nie zginął na polu bitwy. Nigdy przedtem legiony nie były tak źle uzbrojone oraz tak źle dowodzone zarówno jeśli chodzi o strategię, jak i o taktykę walki. Nigdy przedtem Rzymianie nie ulegli barbarzyńcom, godząc się na ugodę utrwalającą haniebną klęskę.
Nigdy nie ugięli się przed szantażem wrogiego plemienia, które po prostu zajęło ich ziemie, i już. W ciągu dziejów zawsze coś zdarzało się po raz pierwszy i na tym właśnie polega wiecznie wijąca się spirala historii. To, co zdarza się po raz pierwszy, zapowiada zwykle coś, co stanie się po raz ostatni. Tym czymś będzie ostatnie rzymskie zwycięstwo – nad Hunami na Polach Katalaunijskich. Potem nadejdą tak zwane mroczne wieki, które zetrą do reszty tysiącletnią świetność „pokoju rzymskiego”, ogarniającego niemal cały cywilizowany wówczas świat. Był taki film wojenny o tytule „Jak tu cicho o zmierzchu”.
Klęska pod Adrianopolem pozwala na parafrazę: jak tu głupio o zmierzchu...