Wszyscy wiemy: opowieść jest to okrutna, grubo ponad moją miarę, bo w ogóle nie lubię odrażającej ślusarki tortur.
No ale cóż, Mel Gibson już taki jest i nie daj Boże, aby zrobił nam Sobieskiego, bo pewnie dostałbym zapalenia oczu od strumieni posoki lejącej się pod Wiedniem. Wiemy też, że „Braveheart” należy do modnego dziś gatunku szkockiego renesansu (czy może zgoła celtyckiego renesansu), który objawia się w kinie w różnych obszarach historycznego czasu. Przykład inny, a pierwszy z brzegu – „Rob Roy” ze świetnym Liamem Neesonem, który skądinąd ma się do literackiego pierwowzoru Waltera Scotta jak gęś do prosięcia. I tu, i tam szlachetny Szkot musi się zmagać z jakąś angielską paskudą o manierach zbliżonych do nieboszczyka Beowulfa.
Naturalnie jest w tym wiele racji, przynajmniej kiedy ujmie się to wszystko jako metaforyczną krytykę angielskiego (pardon) imperializmu, który był przecież niefikcyjny i niekoniecznie zamorski. Zresztą coś tu się zmienia, bo w ostatnim „Tristanie i Izoldzie” to źli Irlandczycy okrutnie prześladują wolnościowo usposobionych Anglików.
Mniejsza wszakże o to, bo wszystkie te filmowe stories są nieco (ładne mi „nieco”) fantazyjne z punktu widzenia źródeł historycznych, a często lekko do śmichu. Jednakże z fantazyjnego filmu Gibsona płynie przesłanie, które zdaje mi się zupełnie nieśmieszne.
Bo spróbujmy opowiedzieć historię Gibsona-Wallace’a mniej więcej tak: Oto syn narodu okutego w powiciu, osobiście doświadczony okrucieństwem najeźdźcy, rusza – niemal bez broni – do walki o wolność swego uciemiężonego ludu.