Pewnego dnia, we Francji, zwiedzała fabrykę żelazną. Zjeżdżając z góry, w okolicy pełnej lasów i łąk, pod szafirowym niebem zobaczyła otchłań wypełnioną obłokami czarnych dymów i białych par i usłyszała głuchy łoskot, zgrzyt i sapanie machin. Potem widziała piece, jak wieże średniowiecznych zamków, dyszące płomieniami – potężne koła, które obracały się z szybkością błyskawic – wielkie rusztowania, które same toczyły się po szynach – strumienie rozpalonego do białości żelaza i półnagich robotników, jak spiżowe posągi, o ponurych wejrzeniach. Ponad tym wszystkim – krwawa łuna, warczenie kół, jęki miechów, grzmot młotów i niecierpliwe oddechy kotłów, a pod stopami dreszcz wylęknionej ziemi”.
Tak, miała powody do niepokoju panna Izabela Łęcka, której „przyszły na myśl legendy o zbuntowanych olbrzymach, o końcu tego pięknego świata, w którym przebywała, i pierwszy raz w życiu ją, boginię, przed którą gięli się marszałkowie i senatorzy, zdjęła trwoga”. Wiek dziewiętnasty zachwycił się był wprawdzie żelazem i stalą, widząc, jak szyny, szydła i lufy armatnie jednoznacznie wskazują drogę do pomyślności, ale i rychło zaczęły go trapić nieznane dotąd lęki przed ludźmi o ponurych wejrzeniach.
I nie bez powodu, dodajmy, i nie bez powodu. Wiadomo, Wiek Żelaza jest ostatnią w Hezjodowej wyliczance epok, i bynajmniej nie najbardziej malowniczą, a płatnerze, hutnicy i kowale z trudnością tylko znajdują sobie miejsce w sielankach. Mało kto miał w tej kwestii tyle intuicji co Auden, piszący o „wąskoustym płatnerzu Hefajstosie” kującym tarczę dla Achillesa, syna „Tetydy o piersiach ze światła”:
Zajrzała mu przez ramię, Oczekując atletów i gonitw,
Mężczyzn i kobiet o smukłych Ciałach, muzyką wprawionych