Sprawa Wałęsy, czyli wojna o władzę nad symbolami

Niezależnie od działań Wałęsy i jego obrońców, pozostanie on jednym z bohaterów naszej najnowszej historii. Właśnie dlatego mamy prawo poznać jego dzieje — pisze publicysta

Publikacja: 28.05.2008 17:49

Lech Wałęsa

Lech Wałęsa

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys

Zorganizowane przez "Gazetę Wyborczą" oświadczenie mające bronić Lecha Wałęsę przed nieopublikowaną książką, jest niezwykle pouczające. Przedsięwzięcie to zaprzecza przyświecającym mu podobno celom, i stoi w opozycji do zasad, na które powołują się sygnatariusze. W retoryce "walki z nienawiścią" organizowana jest kampania nienawiści, która a priori dezawuować ma historyków badających nasze najnowsze dzieje, a także instytucję, która się tym zajmuje. Oświadczenie jest próbą nałożenia cenzury na historię naszego kraju. I oznacza, jeśli wyciągnąć wnioski z tez autorów, że istnieje tylko jedna dopuszczalna jej interpretacja, której strażnikami są "autorytety". W naszym wypadku "Gazeta Wyborcza" i nominowane przez nią grono.

Uderzające, że wyobrażenie to propagowane jest przez środowisko, które na sztandarach wypisany ma radykalny krytycyzm i "antydogmatyczne" myślenie. Wbrew pozorom jednak, paradoksalność tej postawy okazuje się normą nie tylko w Polsce. Burzyciele, jak wszyscy, muszą się na czymś opierać. Kwestionując najbardziej oczywiste zasady kultury i zdrowego rozsądku skazani są, aby w ich miejsce powołać inne, wymyślone przez ideologów. Rewolucyjni działacze, którzy kpili z wszystkich świętości wyznawanych przez otoczenie i swoich rodziców, z nabożną czcią recytowali frazesy Marksa, Lenina, Stalina czy Mao. Dziś nie żyjemy w czasach rewolucyjnych. Ale intelektualno-kulturowy establishment zachodni, w dużej mierze ukształtowany na rewolucyjnych sloganach lat 60. specjalizuje się w demaskacji, demitologizacji, demistyfikacji i dekonstrukcji. Tradycyjny ład zastąpić usiłuje porządkiem własnym. Na miejsce zdemaskowanych i zdekonstruowanych pewników kulturowych powoływane są nowe, które muszą wspierać się na innym niż tradycyjnym autorytecie. Tak więc zamiast wypracowanych przez pokolenia kryteriów pojawiają się budowane ad hoc pewniki głoszone przez środowiskowe autorytety, które pełnić zaczynają rolę wyroczni. Im bardziej burzycielskie koncepcje, tym bardziej zależeć muszą od konstruowanych doraźnie tez, których często jedynym uzasadnieniem jest autorytet głoszącego je rzecznika.

Listy autorytetów nie są polskim pomysłem, choć w Polsce rozpleniły się wyjątkowo, a wyłaniająca się spoza nich ideologia ma w naszym kraju szczególnie karykaturalny charakter. "Gdy umiera religia zaczynają rządzić przesądy" – głosi głęboka maksyma. Nowe dogmaty, które zastąpić mają tradycyjny porządek kultury zachodniej zapisywane są w regułach tzw. "politycznej poprawności". Ostatecznym celem, ku któremu zmierzają ich twórcy, jest nadanie im rangi prawa.

Widać to poprzez projekty "kart praw podstawowych" i generalnie działania dominujących dziś w Europie środowisk, które usiłują wprowadzić do teorii i praktyki prawniczej nowe zapisy. Takie antydemokratyczne działanie, które w prawodawstwie usiłuje zamknąć to co winno być sferą wyboru społecznego, radykalnie ogranicza polityczną wolność i narzuca określony ideologiczno-kulturowy kształt współczesnej Europie. Przedsięwzięcia te mają kształt pełzającej rewolucji. Tak jak ona prowadzą nie tylko do dominacji określonej doktryny, ale i grupy, która na straży tej doktryny stoi. Ideologiczna i hierarchicznie uporządkowana partia zastąpiona została w Europie współczesnej przez powiązane ze sobą w mniej formalny sposób środowiska, które aspirują nie tylko do rządu dusz, ale i ciał. Kariera polityków, którzy, jak były francuski prezydent, Valery Giscard d'Estaing, tracą jakiekolwiek poparcie w swoim kraju, pozostając jednocześnie najbardziej znaczącymi graczami współczesnej Europy, ilustruje to zjawisko. Oświecone elity nie chcą poddawać się tyranii demokracji.

Ideologia III RP budowana była na fundamencie nieufności a nawet lęku wobec narodu. Zgodnie z przeniesionymi z okresu międzywojennego stołeczno-inteligenckimi stereotypami, Polacy to nacja ksenofobiczna, antysemicka, megalomańska i zacofana. W konsekwencji tego modernizacja naszego kraju musi więc być procesem imitacyjnym, który polegać ma na odrzuceniu polskiej tożsamości i upodobnieniu się do mitycznej Europy. Mitycznej, gdyż nie istniejącej realnie, chyba, że na salonach Paryża czy Brukseli. Rzeczywista Europa to wielość rozmaitych identyczności różniących się od siebie narodów, których wspólnotę buduje kultura wyrastająca (jak zawsze) z religii. Tę realną wspólnotę elity europejskie usiłują zastąpić wspólnotą skonstruowaną.

Dotąd największym wrogiem Wałęsy był on sam. Brnął w niedomówienia i kłamstwa. Prawdopodobnie usiłował niszczyć świadectwa przeszłości. Teraz do jego działań dołączyli inni

Ideologia III RP wyraża stan świadomości polskich elit (używam tego określenia w sposób opisowy, nie wartościujący) czy inaczej – jak nazywali to bohaterowie afery Rywina – towarzystwa, a jednocześnie jego interes. Przekonanie o swojej nieomal gatunkowej wyższości nad ogółem łączy się z wynikającym z niego przeświadczeniem o naturalnie przynależnej tej grupie władzy oraz przysługujących jej przywilejach. Przypomnijmy sobie rozliczne wystąpienia przedstawicieli owej elity ogłaszającej w sposób mniej lub bardziej zawoalowany, że naród nie dorósł do demokracji, gdyż nie wybiera tych, których wybrać powinien.

Charakterystyczna dla tej postawy była kampania obrony skorumpowanego ordynatora G., którą przez ostatnie lata prowadziła "Gazeta Wyborcza". "Słynny kardiolog, o rękach cenniejszych niż wirtuoz-pianista, bo ratujący nimi życie, idzie przez główny hol swojego szpitala, ręce ma skute." Ten sentymentalny obraz pióra zastępcy naczelnego "GW" Piotra Pacewicza, opublikowany został w momencie aresztowana doktora. Oburzenie komentatora wywołuje fakt, że ktoś należący do klasy wyższej (wirtuoz) potraktowany został jak zwykły obywatel – gazeta nie protestowała jakoś przeciwko normalnej praktyce nakładania kajdanków aresztowanym. Członkowi elity wolno więcej, dlatego gazeta tak czuła wobec upokorzeń Anety K., która dla kariery świadczyła seksualne usługi chamowatym działaczom "Samoobrony", nie interesowała się podobnymi wymaganiami, z którymi wobec swoich pacjentek występował ordynator G.

Władza ma różne wymiary: najbardziej oczywisty, polityczny, ale także – w dłuższych przebiegach czasowych istotniejszy – symboliczny. Panowanie nad symbolami wyznacza dominację kulturową, co oznacza kontrolę świadomości zbiorowej i w dłuższej perspektywie musi przekładać się na władzę dosłowną. "Kto panuje nad przeszłością, panuje nad przyszłością" – precyzował Orwell. Zakwestionowanie tradycji narodowej to ustawienie się w pozycji arbitra rozsądzającego o podstawowych dla zbiorowości kwestiach.

W momencie upadku PRL-u dominujące elity opozycyjne zadekretowały, że zagrożeniem dla Polski nie są pozostałości komunizmu i jego pogrobowcy, ale budzące się upiory nacjonalizmu i państwa wyznaniowego. Nacjonalizm ów krzewić się miał na pożywce narodowej megalomanii. Dlatego, przyjmowali rewizjoniści, historia Polski miała zostać poddana zasadniczej demitologizującej ją obróbce. Mieliśmy poznawać głównie jej ciemne strony, heroiczne czyny demaskować jako mitologię, aby ostatecznie uznać, że dzieje nasze nie powinny być powodem dumy, ale raczej wstydu. Skrajnymi przejawami takich działań był tekst ogłoszony w "Wyborczej" w 50-ą rocznicę Powstania Warszawskiego, który opisywał zabijanie Żydów przez powstańców. Incydentalna zbrodnia potraktowana została jako istotny element pamięci o najważniejszym (i najbardziej bohaterskim) dla Polaków wydarzeniu II Wojny Światowej. Patriotyzm stał się podejrzany. Akcja "Bohaterowie naszej wolności" zorganizowana przez Dariusza Karłowicza, która pokazywała na billboardach zapomnianych kombatantów i zadawała fundamentalne pytanie na temat poświęcenia dla wspólnoty, została zaatakowana w najbardziej wpływowych mediach w naszym kraju. Nawet budowa Muzeum Powstania Warszawskiego wzbudziła opór w znaczących środowiskach opiniotwórczych.

Wobec Polaków uprawiana jest swoista pedagogika wstydu. Narodowy kompleks niższości miał być remedium na odrodzenie się nacjonalizmu, a także właściwą postawą dla podążania drogą modernizacji czyli upodabniania się do Europy. Fakt, że na kompleksie winy trudno budować cokolwiek, mało demitologizatorów obchodził. Ważne było, że ułatwiał kierowanie zbiorowością. Poczucie niższości wyzwala uległość wobec oświeconych, którzy są w stanie pokierować zasromaną większością.

Naszym współczesnym brązownikom nie chodzi o to, aby nie szargać świętości. Chodzi o to, aby mieć nad nimi kontrolę

Pedagogika potrzebuje pedagogów. Drugą więc stroną kwestionowania wszelkich wielkości było kreowanie doraźnych nauczycieli. Wydawałoby się, że krytyczny namysł nad historią wymaga racjonalnej debaty. Tylko, że pedagogom III RP nie o krytyczny namysł chodziło. Pedagogika wstydu była ideologicznym zabiegiem, który sytuował się na antypodach racjonalnej refleksji. Chodziło o wywołanie zbiorowego kompleksu winy, a nie zastanowienie się nad naszą przeszłością. Dlatego zamiast rzeczowej analizy nasi rewizjoniści stosowali argument z autorytetu. Fabryką autorytetów była "Wyborcza", która zarówno powoływała je na poczekaniu jak i potrafiła strącać w niebyt. Biskup Życiński przestał być autorytetem, kiedy zaprotestował przeciwko relatywizacji przeszłości, a stał się nim na powrót, gdy zaatakował lustrację. Władysław Bartoszewski stał się autorytetem, gdy potępił PiS itp. Na początku lat 90. dla salonu autorytetem stał się wyjątkowo obrzydliwy donosiciel i mierny pisarz, Andrzej Szczypiorski, a wielki i niezłomny poeta, Zbigniew Herbert stał się obiektem ostracyzmu.

W efekcie mieliśmy do czynienia z sytuacją niezwykłą. Za wszelką cenę należało szukać rysów na pomnikach nawet największych bohaterów narodowych takich jak Piłsudski czy przywódcy Polski podziemnej, a krytyka Tadeusza Mazowieckiego czy Bronisława Geremka okazywała się obrazą stanu. Stawało się jasne, że "szarganiu świętości" narodowych towarzyszyć musi lepienie bałwanów salonowych liderów.

Bezprecedensowym pomysłem na napisanie najnowszej historii Polski był manifest, który w 1995 roku ukazał się w "Wyborczej", a podpisany został przez jej szefa, Adama Michnika i wicemarszałka Sejmu z nadania SLD, wkrótce premiera, Włodzimierza Cimoszewicza. Nosił on tytuł: "O prawdę i pojednanie". W dominującej w tamtych czasach retoryce mówił o "racjach podzielonych i potrzebie pojednania" z czego wynikało, że postawa opozycji wobec PRL i jego obrona są równoważne i apelował, aby powołać zespół "osób zaufania publicznego", którzy napisaliby kanoniczną wersję polskiej historii najnowszej. Mieli to być ludzie "z różnych stron polskiej barykady". W manifeście tym zawarty został jednoznaczny projekt narzucenia Polakom obowiązującej wersji historii nadzorowanej przez zespół strażników zwanych "osobami zaufania publicznego z obu stron barykady". Był to jednoznacznie sformułowany postulat oligarchicznego zarządzania pamięcią polską. Władzę tę uzyskać miało środowiska złożone z postkomunistów i umownie rzecz biorąc stronnictwa "Wyborczej". Gdyż inne środowiska nie zgadzające się z dogmatem "racji podzielonych" wobec PRL-u z debaty ex definitione miały zostać wykluczone.

Odmowa lustracji ma kilka źródeł. Obok oczywistej obawy przed tym, aby prawda wypływająca z archiwów nie wstrząsnęła oficjalnie obowiązującymi hierarchiami, jest nim również chęć kontrolowania przeszłości, a więc ograniczenia dostępu do niej. Wiedza, która wymknęłaby się spod kontroli autorytetów, zakwestionowałyby ich monopol na interpretację dziejów najnowszych i mogłaby zaprzeczyć jedynej oficjalnej wykładni historii. Dlatego IPN, który nie znajdował się pod kontrolą dominującego środowiska III RP od początku wywoływał agresję i permanentny atak.

"Trudno pojąć intencje instytucji i ludzi, którzy podejmują obecnie kampanię oskarżeń i zniesławień wobec Lecha Wałęsy." Natomiast dość łatwo pojąć intencje twórców tego tekstu. Nikt nie podejmuje obecnie kampanii, o której w "Oświadczeniu" mowa. Wiadomo jedynie, że powstaje książka o Wałęsie autorstwa dwóch, pracujących w IPN-ie historyków. Trudno oczekiwać, aby nie odnieśli się oni do ewentualnego agenturalnego epizodu w jego biografii. Wałęsa rozpoczął już kampanię zastraszania autorów i zatrudniającej ich instytucji. Autorzy listu dołączyli do niej. Wyraźnie mierzą oni dalej niż w autorów książki. Obiektem ich ataku jest IPN. Pracę o Wałęsie chcą wykorzystać do rozprawienia się z nienawistną sobie bo niezależną instytucją.

"Wobec ofiary ubeckich prześladowań ci policjanci pamięci stosują pełne nienawiści metody tamtych czasów. Gwałcą prawdę i naruszają fundamentalne zasady etyczne. Szkodzą Polsce." Szokująca jest nie tylko poetyka jakby żywcem wyniesiona z PRL-owskiej propagandy. Charakterystyczne jest typowe dla salonu III RP odwrócenie wartości. Ci, którzy chcą zablokować nieznane sobie, a więc potencjalnie groźne dzieło, czyli występują w roli "policjantów pamięci" zarzucają to wykonującym swój zawód historykom. Oskarżają o "gwałt na prawdzie" i "łamanie zasad etycznych" nie znając oskarżanej pracy. Posługują się więc groźbą i insynuacją. Stosując tę metodę i usiłując zbudować system prewencyjnej cenzury wobec badania historii szkodzą Polsce i Wałęsie.

Groteskowa i niebezpieczna jest ich teza, że ujawnienie działalności agentury w szeregach antykomunistycznej opozycji i Solidarności doprowadzi do zdezawuowania i kompromitacji tego wielkiego ruchu. Wyobrażenie, że totalitarne państwo nie próbowało przenikać w szeregi opozycji, albo, że nie odnosiło w tym działaniu jakichś sukcesów, jest niepoważne. Nie tylko nie sposób go utrzymać, ale próby obrony go rodzi aurę podejrzeń i niedomówień. Wielkość ruchu Solidarności polega na tym, że pomimo uruchomienia przeciw niemu całej aparatury totalitarnego państwa potrafił zwyciężyć. W jego historii zdarzały się akty słabości i zdrady, ale cały jest on niezwykłym świadectwem narodowego heroizmu. Naszym współczesnym brązownikom nie chodzi jednak o to, aby nie szargać świętości. Chodzi o to, aby mieć nad nimi kontrolę.

Można było dotąd uznawać, że największym wrogiem Wałęsy był on sam. Nie chcąc przyznać się do epizodu swojego życia brnął w niedomówienia i kłamstwa i najprawdopodobniej łamał prawo usiłując zniszczyć świadectwa przeszłości. Do jego działań dołączyli dziś inni. Trudno uznać, że kieruje nimi wyłącznie "kult" Wałęsy. Podczas "wojny na górze" wylewali oni na niego często zupełnie niezasłużenie kubły pomyj. Dziś jednak jest on im wygodny jako pretekst do nałożenia embarga na udostępnienie społeczeństwu wiedzy o jego najnowszych dziejach.

Niezależnie od działań swoich i swoich "obrońców" Wałęsa pozostanie jednym z bohaterów naszej najnowszej historii. Jak wielu z nich ma swoje okresy mniej i bardziej chwalebne. Jego dzieje splatają się nierozerwalnie z najnowszą historią naszego kraju i dlatego mamy wszelkie prawa, aby je poznać.

Zorganizowane przez "Gazetę Wyborczą" oświadczenie mające bronić Lecha Wałęsę przed nieopublikowaną książką, jest niezwykle pouczające. Przedsięwzięcie to zaprzecza przyświecającym mu podobno celom, i stoi w opozycji do zasad, na które powołują się sygnatariusze. W retoryce "walki z nienawiścią" organizowana jest kampania nienawiści, która a priori dezawuować ma historyków badających nasze najnowsze dzieje, a także instytucję, która się tym zajmuje. Oświadczenie jest próbą nałożenia cenzury na historię naszego kraju. I oznacza, jeśli wyciągnąć wnioski z tez autorów, że istnieje tylko jedna dopuszczalna jej interpretacja, której strażnikami są "autorytety". W naszym wypadku "Gazeta Wyborcza" i nominowane przez nią grono.

Pozostało 95% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką