Francuska machina wojenna ruszyła jednak niespiesznie pod nadzorem królewskiego syna Ludwika, księcia Gujenny. Poszczególni wodzowie zbierali zbrojnych w swych okręgach, toteż na początku października król Francji zebrał w Rouen tylko ok. 14 tys. ludzi. Badający królewskie żądania podatków na zbyt słabą wciąż armię historyk Philippe Contamine nie wyklucza, że liczyć mogła nawet 21 tys. ludzi. Jednak pilnowanie Normandii, Gujenny oraz stołecznej prowincji Ile-de-France wymusiło jej rozdrobnienie, toteż tropem Henryka ruszyło 13 tys. zbrojnych (w tym 1 tys. konnych oraz 4 – 5 tys. łuczników i kuszników).

Oddziały marszałka Boucicauta szarpały Anglików już podczas oblężenia i wymarszu z Harfleur, Pikardyjczycy powstrzymali zaś próbę wypadu garnizonu Calais. Przeciwnika nie można było jednak zatrzymać bez walnej bitwy. Wspomnienie klęsk pod Crécy i Poitiers wciąż było żywe, podobnie jak pamięć o zwycięstwach w wojnie szarpanej prowadzonej przez unikającego walnych starć du Guesclina. Jeśli wierzyć kronice Enguerrana de Monstrelet, dopiero 20 października rada królewska zdecydowała się (30 głosami do pięciu) na walną bitwę. Lekcja odebrana pod Poitiers nakazywała jednak pozostawić w Rouen nie tylko szalonego Karola VI, ale także formalnie dowodzącego (choć niedoświadczonego) delfina Ludwika. Rozesłani z decyzją rady gońcy nakazali wojskom królewskim wyprzedzenie Anglików w marszu ku Calais i przecięcie im drogi.

Już po południu 24 października Henryk V dowiedział się od zwiadowców, że musi otworzyć sobie przejście mieczem. Sytuacja Henryka zdawała się krytyczna: nie miał już jazdy (konie padły lub je zjedzono), a zmęczone i niedożywione wojsko stało w deszczu naprzeciw liczniejszego przeciwnika, który wybrał do tego pole bitwy. Anglicy czuli, że idzie sądny dzień, toteż – jak pisze John Keegan – „znaleźli sobie jakie takie schronienie w wiosce Maisoncelles i wokół niej, zjedli skąpe racje, wyspowiadali się z grzechów, wysłuchali mszy i przygotowali się do boju”.