Prawie nieuzbrojona kolumna pewnie wkroczyła na główny plac miasta. Ale nikt nie wyszedł na powitanie zdumionego Atahualpy. Jego otoczenie, myśląc, że Hiszpanie uciekli, zaczęło szydzić z ich tchórzostwa. Wówczas do monarszego orszaku podszedł wysłany przez Pizarra ojciec Vicente Valverde. Duchowny, wyjaśniwszy pokrótce zasady wiary chrześcijańskiej, wezwał Atahualpę do przyjęcia zwierz- chnictwa Hiszpanii. Oburzony Inka odparł, że nie widzi powodów, by przyjmować wiarę w ukrzyżowanego boga ani zostawać lennikiem zamorskiego monarchy, i zapytał, jakim prawem Valverde śmie mu stawiać takie warunki.
Wówczas duchowny wskazał na trzymaną w ręku Biblię. Inka słyszał wcześniej o „mówiących chustach” (książkach) przybyszów i chciał się przekonać, czy tak jest. Przekartkował świętą księgę, a gdy nie przemówiła, rzucił ją ze wzgardą na ziemię. Pokazał otoczeniu, że hiszpańskie bóstwo jest fałszywe, nie ma mocy. Zaraz potem zapowiedział rozliczenie Hiszpanów ze złych uczynków.
Zakonnik podniósł księgę i wrócił do swoich. „Czy nie widzicie – krzyczał do współziomków – że podczas gdy my stoimy i tracimy czas na rozmowy z tym pełnym pychy psem, okoliczne pola zapełniają się Indianami? Ruszajcie natychmiast! Rozgrzeszam was!”.
To był decydujący moment. Załopotała biała szarfa. Zagrzmiał armatni wystrzał. Na te sygnały Hiszpanie wybiegli z kryjówek, błyskawicznie ustawili się w szyku i z okrzykiem „Santiago!” natarli na nieprzyjaciela. Indianie byli kompletnie zdezorientowani. Odgłosy wystrzałów odbijały się złowrogo od murów, a widok konnicy wywołał panikę, gdyż wielu tubylców pierwszy raz widziało ludzi na koniach. Co więcej, te – jak im się wydawało – półboskie i półdiaboliczne, półzwierzęce i półludzkie zarazem postacie wydawały budzące trwogę dźwięki. To brzęczały przywiązane do uzd dzwoneczki. Rumaki tratowały wszystko przed sobą, a odziani w stal jeźdźcy rozdzielali ciosy na lewo i prawo. Pancerze złowrogo połyskiwały w promieniach zachodzącego słońca. Ostre miecze morderczo cięły, a piki zagłębiały się w ciała nieuzbrojonych Indian.
Jedyną nadzieją na uratowanie życia była ucieczka z otoczonego murami placu. Wśród okrzyków i lamentów wzajemnie się tratowano. Wreszcie pod naporem ludzkiego mrowia runął mur, który z jednej strony otaczał feralny plac. Przez wyłom tłum Indian usiłował się wyrwać z matni. Za uciekającymi ruszyła hiszpańska konnica, siekąc bez litości. To była masakra.