Dawno, dawno temu telewizor był łaskaw wyemitować słynny serial brytyjski „Szogun”, w którym rolę główną, choć nie tytułową, kreował dr Kildare.
Co mocniej posunięci w leciech czytelnicy (a zwłaszcza czytelniczki) z pewnością pamiętają, kim był ów przystojny lekarz, a młodszym wyjaśniam, że postać kreował aktor Richard Chamberlain.
W „Szogunie” grał on Johna Blackthorne’a, pilota angielskiego statku, który rozbił się u wybrzeży Japonii. Tam, po początkowych cierpieniach i upokorzeniach, Blackthorne systematycznie awansuje, zostaje samurajem i zausznikiem potężnego, walczącego o władzę feudała, niejakiego pana Toranagi. W ostatnim odcinku po zwycięstwie w krwawej bitwie Toranaga zostaje szogunem, a pilot zostaje w Japonii, albowiem taka jest jego karma, no i wola szefa. Feudała zaś odgrywał słynny Toshiro Mifune: jak zwykle i jak należy.
Naturalnie serial – jak to serial – za mądry nie był. Ale cóż: piękne dziewczyny, egzotyczne kostiumy, za pasem broń, seppuku jak się patrzy – w sumie było na czym oko zawiesić. Stereotyp gonił stereotyp w coraz szybszym tempie. Wszelako było też coś z prawdy, i to podkreślone bardzo grubą krechą. Mianowicie pełna obrzydzenia pogarda, jaką Japończyk comme il faut darzył Europejczyka.
Mimo bowiem namacalnego faktu, że ów Europejczyk wynalazł rozmaite pożyteczne urządzenia, jak choćby okręt dalekomorski i morderczy muszkiet, to nie ma właściwych prawdziwemu człowiekowi pojęć honoru, przyzwoitości i smaku. Czyli że w najlepszym razie jest skończonym chamem, w najgorszym zaś półmałpą. Nadto wydaje niemiły zapach dla wysubtelnionego nosa japońskiego estety – po prostu śmierdzi. Serial serialem, ale Shusaku Endo, znakomity japoński pisarz, w świetnej powieści „Samuraj” z równym uporem podkreśla ów nieprzyjemny dla nas efekt zmysłowy.