Będąc ongi w Paryżu (jeden jedyny raz), pomieszkiwałem sobie nad kanałkiem św. Marcina, który oddziela Quai de Jemappes od Quai de Valmy. Było to dobre miejsce do refleksji na temat tych dwóch batalii, jakże ważnych dla dziejów Europy. I chyba ważniejsze było Valmy: rewolucyjna Francja, kraj poniekąd w rozsypce, odepchnęła oddziały butnego księcia Brunszwiku. No i wtedy się zaczęło – jeszcze chwila, a francuski żołnierz ruszy na Europę silny buławą w swym plecaku.
No, ale to jeszcze kawałek czasu – pod Valmy nie ma przecież Napoleona. Lecz jest ktoś inny: gen. Charles Dumouriez, były konfederat barski, wielbiciel wesołego życia, kart, kobiet i szumnych bankietów – właściwie przeciwieństwo Napoleona. Był to też przedstawiciel innej szkoły militarnych gier i zabaw, której mentorem był jego stary kumpel, kawaler de Guibert, wybitny teoretyk wojskowości, kochanek nieszczęsnej panny de Lespinasse. Wydaje się, jakby Dumouriez wyszedł na pole bitwy wprost z oświeceniowego salonu.
Pod Valmy poradził sobie świetnie – finezyjnie wymanewrował wroga, ludzi nie natracił, zwyciężył. Takie bitwy to lubię. To sam smak historii wojen, a nie ordynarna rzeź jak pod Borodino.Dramatyczne wszakże były losy generałów rewolucyjnej Francji, nad którymi ciągle wisiało ostrze humanitarnego wynalazku dr. Guillotina. Klasycznym przykładem smutny koniec księcia de Lauzun, w swoim czasie kochanka Izabelli
Czartoryskiej. Władza rewolucyjna panicznie bała się generałów, zwłaszcza zwycięskich. Sądząc po przypadku Napoleona, nie bez racji.
Dumouriez nie chciał ryzykować i w końcu – wzorem wielkiego La Fayette’a – dał drapaka na stronę wroga. Chciał się zresztą poddać z całą armią, ale to już zupełnie inna historia. Pod Valmy jest zwycięzcą, ale poza nim w armii, którą dowodzi, chyba nikt tego nie wie. Wszak padło tylko pół tysiąca trupów. Morał z tego taki, że trzeba odnosić krwawsze zwycięstwa.