– To cud prawdziwy – słyszałem w dzieciństwie. – Zginęli wszyscy spod piętnastki, spod dziewiętnastki, a Górczewska 17 ocalała – mówili starsi, a ja do dziś uznaję 17 za liczbę szczęśliwą. Sporo też mówiono o Żydach. Ich los do tej pory widzę w dużej mierze oczami najbliższych.
Ojciec na przykład jeszcze długo po wojnie zżymał się na wspomnienie sporu ze znajomym, który w ostatecznej zagładzie getta upatrywał fakt dla Polaków korzystny. Doskonale widoczna łuna nad tą częścią miasta, położoną w samym jego centrum, skłaniała w miarę rozsądnych ludzi do wniosków wręcz przeciwnych: – Dziś oni, jutro za nas się Niemcy wezmą! W ciągu 15 miesięcy to przewidywanie się sprawdziło.
Robert Szuchta pisze w tym numerze o dość powszechnej obojętności na żydowski los, o przedwojennym jeszcze podziale na „nich” i na „nas”. Istotne zróżnicowanie hitlerowskiego terroru ów podział pogłębiało. Przypominam sobie dramatyczne przygody dwojga bliskich znajomych, które wspominano w rodzinie. I ona, i on mieli rysy twarzy uznawane za semickie oraz ciemne kręcone włosy. Ją aresztował granatowy policjant i trzeba było interweniować na komisariacie, zanim zjawi się gestapo. Jego zatrzymał patrol niemiecki i musiał w bramie pokazać żandarmom, co ma w spodniach. (Długo nie mogłem zrozumieć, co on tam właściwie miał...). Co czuł człowiek, który znalazł się po „dobrej” stronie nieludzkiego podziału wprowadzonego przez Niemców? Zapewne ulgę.
Najciekawszą historię, bo o dzieciach, opowiadała ciocia, która zastępowała mi zmarłą matkę. Podczas okupacji pracowała w stołecznej opiece społecznej, w referacie Jana Dobraczyńskiego, i przewiozła (raz? kilka razy? – nie wiem) gromadkę żydowskich dzieci do ochronki zakonnej. Wcześniej trzeba je było przebrać, rozjaśnić włosy, uczyć pacierza po polsku i znaku krzyża. Niektóre dzieci znały tylko jidysz (– Co to jest? – To Żydzi mówili w takim języku.). Inne miały szczególnie „niedobry” wygląd. Te trzeba było schować w środku grupy.
Szła tak z dziećmi przez miasto na dworzec i nie zaczepił jej żaden policjant ani przechodzień, a w pociągu konduktor dał jej z dziećmi osobny przedział, strzegł na każdej stacji, zawiadomił, kiedy ma opuścić wagon. Jego też by rozstrzelali w razie wpadki.