Kilka dni temu przypomniałem sobie (naturalnie na DVD) stary film o Alamo w reżyserii sławnego Johna Wayne’a, który wcielił się też w rolę Davy Crocketta. Pomagał mu inny znakomity champion westernów Richard Widmark grający Jima Bowiego, westmana z nożem w dłoni i wiecznie na bani. Majora Travisa kreował zaś aktor bliżej mi nieznany. Wielka trójka spod Alamo, trzy temperamenty, trzy charaktery, a nawet trzy rodzaje broni – flinta, nóż i oficerska szabla. No bo jakoś tak jest, że bohaterów musi być trzech: trzech muszkieterów, rycerzy trzech, „trójka rządząca”, triumwirat i trzy razy sto Spartan.
A więc było ich trzech, a w każdym z nich inna krew, albowiem badanie Crocketta alkomatem przyniosłoby zapewne wynik imponujący nawet jak na polskie standardy, Bowiego – na rosyjskie; tylko Travis nie przekraczał rozsądnej miary. Bohaterowie pijący jak smoki to jeden z niewielu realistycznych rysów tego filmu, który układa się w wielką apologię amerykańskiego heroizmu.
Widziałem masę filmów historycznych, ale bardziej modelowo-mitycznej wizji przeszłości wymyślić chyba nie można. Również dlatego, że w kategorii słynnych bitew – jak na nasze, europejskie, oko przyzwyczajone do wielotysięcznych rzezi – Alamo to waga co najwyżej kogucia. Trzeba potężnej pracy kultury masowej, aby takie oblężonko przekształcić w coś na miarę Termopil.
Jednakże Alamo to nie tylko mit narodowy czy – jak kto woli – nacjonalistyczny. Amerykanie giną tam z ręki złych i sadystycznych Meksykanów również w imię demokracji i wszystkiego, co się z tym wiąże. Teksańczycy walczą tam nie tyle o jakiś spłacheć ziemi (prawda, że dość rozległy), ile o demokratyczny interes całej ludzkości. W pewnym momencie Wayne postanawia dać nam wykład, na czym polega prawdziwa republika, w tym wypadku Republika Teksasu. Wolność – powiada – wolność ponad wszystko, ale też – last but not least – wolność upicia się bądź bycia trzeźwym. Bez wątpienia postulat ten dotyczy całej ludzkości, jakkolwiek w różnym stopniu i promilu.
Trochę to zabawne, trochę rodzajowo-realistyczne, ale biorąc rzecz poważnie, można dojść do wniosku, że John Wayne, amerykański patriota czystej krwi, postanowił z lekka obłaskawić najbardziej heroiczny mit własnej ojczyzny, mit patetyczno-ofiarniczy. Jakby chciał powiedzieć, że bohaterstwo bywa też udziałem tych, którym nieobce są zwyczajne ludzkie słabości. [i]Jarosław Krawczyk, redaktor naczelny „Mówią wieki”[/i]