Aby jasno uświadomić sobie, czym była bitwa pod Solferino, najlepiej mieć w pamięci dwie rzeczy, i to nie z dziejów wojskowości. Pierwsza należy do historii gastronomii, albowiem istnieje coś takiego jak zupa solferino, której głównymi składnikami są pomidory i cebula. Kolor ma czerwonobrunatny.
Druga należy do historii sztuki, albowiem mamy coś takiego jak vert Solferino - zieleń solferino, która jest niespecjalnie zielona, bo mocno zbliżona do barwy owej zupy. Powiadają, że taką właśnie barwę miało solferińskie pole po odbytej wojennej potrzebie. Gorzej ze sztuką wojenną: pod Solferino jak na dłoni było widać, że rzeczownik „potrzeba” (czyli bitwa) doskonale można wywieść z czasownika „trzebić”.
Wszelako trzeba zróżnicować potrzeby rozmaitych kombatantów tej masakry pod względem moralnym. Wzgląd moralny bywa bowiem dość użyteczny, jeśli chodzi o nasz stosunek do zjawiska masowego zabijania się. A pod tym względem potrzeba Wiktora Emmanuela II i jego niezbyt licznych wojaków, którzy ginęli na odcinku pod San Martino, wydaje się najmniej godna potępienia. Bo cokolwiek by sądzić o piemonckim, półfrancuskim dynaście, z krwawych oparów Solferino wyłoniło się jednak zjednoczone państwo Włochów, uszyte na miarę aspiracji ich wielkiej kultury.
Potrzeba Napoleona III była pośledniejszej natury, gdyż ściganie się z cieniem wielkiego stryja i interesy rozmaitych Napoleonidów słabo usprawiedliwiają sterty francuskich trupów, które pozostały w zieleni traw Solferino. No, ale efektywnie pomógł Włochom i jego żołnierze przesądzili o wyniku bitwy. To, cytując Lecha Wałęsę, plus dodatni.
W tej klasyfikacji najniżej stoi młody wówczas Franciszek Józef, który miał wyłączną potrzebę obrony domen swej dynastii, od dawna niewolącej mnogie ludy – od Białej Góry po okropną rzeź pięknego miasta Brescia przez rozwydrzone żołdactwo. Bez wątpienia dobrze, że jego wojska przegrały tę bitwę. Zwłaszcza że po Solferino Franz Josef dziwnie zmądrzał i z tyrana niemal natychmiast przedzierzgnął się w całkiem liberalnego monarchę.