Oczywiście bohaterka powieści Margaret Mitchell zakochała się w swoim arystokratycznym sąsiedzie z tysiąca innych już raczej powodów niż z przeczucia klęski Południa w wojnie z Jankesami, ale i przegranego Ashleya ceniła bardziej od przebojowego oraz cwanego Rhetta, który po wojnie spadł na cztery łapy. Psychoanalityk powiedziałby, że pokonany Wilkes jeszcze bardziej zaspokajał jej chęć dominacji.
Ale w tym obrazie klęski rycerza bez skazy jest coś ujmującego, bardziej – powiedziałbym – estetycznego niż w udanych interesach, jakie Butler prowadził ze zwycięzcami.
Nasi bohaterowie – przynajmniej od końca XVIII wieku do II wojny światowej włącznie – należeli z kilkoma wyjątkami do postaci tragicznych. Naczelnika skłuto spisami pod Maciejowicami, książę Józef utopił się w Elsterze, Łukasińskiego na dziesięciolecia osadzono w lochu, styczniowy dyktator zawisł na stokach Cytadeli, obrońca Wybrzeża wysadził się we Wrześniu ’39, poeci ginęli w powstańczej Warszawie. Wszyscy walczyli o słuszną sprawę z o wiele potężniejszym od nich wrogiem, ale się go nie ulękli. I trafili do narodowego panteonu, ich ofiara jest szczytnym świadectwem, a rysy – szlachetne.
Konfederaci bronili podczas wojny secesyjnej niezależności swych stanów, ich prawa do wybrania własnej drogi rozwoju i zachowania dotychczasowego stylu życia. Sprzeciwili się im ziomkowie z Północy, gorzej wychowani, ale liczniejsi, bogatsi, lepiej uzbrojeni i dysponujący – zamiast polami bawełny – potężnym jak na owe czasy przemysłem. Rezultat zbrojnej konfrontacji był łatwy do przewidzenia i tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy Południe padnie. Determinacja żołnierzy, a zwłaszcza oficerów, i talent ich wodza sprawiły, że konfederaci opierali się cztery lata – nadspodziewanie długo.
Nad Antietam kule armatnie unionistów kładły pokotem tylu odważnych żołnierzy Południa na polu kukurydzy i między płotami Krwawej Alei, że rychło nie miał kto ich zastąpić.