Jak Babilon, to i Niniwa: Eugene Delacroix namalował „Śmierć Sardanapala”. Wszystko tapla się w przedśmiertnej i krwawej makabrze: na schodach już słychać kroki zwycięzców.
Dziki chaos i duchowe konwulsje oblężonych skazańców powtarzają się w dziejach powszechnych z regularnością metronomu. Tak też było z osaczonym w Berlinie Adolfem Hitlerem.
Nie tak dawno objawił się na naszych ekranach niedobry film „Upadek” z niejakim Bruno Ganzem nieudolnie udającym Adolfa H. Ale nawet z tego knota wieje prawda o totalnym rozkładzie najbliższego otoczenia dyktatora w chwili stanowczej próby. Nikt nad niczym nie panuje, nikt nawet nie myśli, jak tu się poddać z minimum godności. Wóda się leje, niedoszli panowie świata histeryzują po kątach. Tymczasem Hitler… wciąż wierzy w ostateczne zwycięstwo.
Trudno to uznać za wyraz niezłomności jego charakteru, którą owszem, czasem objawiał, ale w sprawach skrajnie odmiennej natury, z unicestwieniem Żydów na czele. Tu wszakże jest nakręcony w nerwowym oczekiwaniu na cud, który za jednym zamachem zachwieje aliancką potęgą. Prawda, Hitler zawsze był skłonny do hurraoptymistycznych urojeń, a wiązanka leków stale serwowanych mu przez dr. Morella też robiła swoje, dając dobry grunt pod rozmaite fatamorgany. Ale był jeden jeszcze, historyczny, czynnik tej psychozy – słynny „cud domu brandenburskiego”.
Otóż w 1762 roku wojownicze Prusy zostały osaczone przez superpotężną koalicję: Francja, Saksonia i dwa ogromne cesarstwa – austriackie i rosyjskie, to było grubo za dużo jak na możliwości Fryderyka Wielkiego.I przyszłaby kryska na starego Frycka, gdyby nie nagły zgon bojowo usposobionej carycy Elżbiety II. Władzę w Petersburgu objął tragikomiczny Piotr III, który wielbił Fryderyka nad wszelkie ludzkie stworzenia: potężne muskuły Rosji nagle sflaczały i zmiękły, a załamany król Prus dostał ataku nowej energii i wysmyknął się z pułapki.