Choć komunikaty mówiły o „poważnej sytuacji”, w Sajgonie nie ogłoszono godziny policyjnej, a większość członków rządu Republiki Wietnamu przebywała poza miastem. Wydawało się, że komunistów nie stać już na większy wysiłek. Gdy 31 stycznia zaatakowali oni 36 z 44 stolic prowincji, pięć z sześciu dużych miast, 64 stolice okręgów oraz liczne obiekty militarne, skala i zasięg ofensywy zaskoczyły alianckich dowódców.
Siły Wietnamskiej Armii Ludowej i Vietcongu, które wzięły udział w tej operacji, oblicza się na 80 tys. żołnierzy. Na czele, korzystając z osłony ostrzału rakietowego i moździerzowego, podążały oddziały saperów, łącząc się w miastach z jednostkami, które przeniknęły tam wcześniej. Potem przybywały oddziały wsparcia, podczas gdy inne czekały w zasadzce na spodziewane alianckie posiłki. Oficerowie polityczni zachęcali ludność, by przyłączyła się do rzekomego powstania i przeczesywała ulice w poszukiwaniu „wrogów ludu”.
Spośród 35 batalionów atakujących sześć głównych celów w rejonie Sajgonu 11 (ponad 4000 ludzi) szturmowało centrum miasta bronionego przez 10 batalionów armii południowowietnamskiej i 17 tys. policjantów. Na szpicy podążał elitarny batalion saperów C-10 (250 kobiet i mężczyzn), którego celem była m.in. ambasada USA. O godz. 2.45. 19-osobowy oddział wysadził dziurę w murze otaczającym teren ambasady. Ochrona budynku została całkowicie zaskoczona. Żołnierz strzegący wejścia zatrzasnął ciężkie, tekowe drzwi, ale po chwili został ranny po wybuchu pocisku z granatnika. Jego kolega ukryty na dachu próbował ostrzeliwać napastników, lecz zacięła mu się broń.
Mimo to Amerykanom sprzyjało szczęście, gdyż dowodzący atakiem dwaj oficerowie Vietcongu pierwsi wtargnęli na dziedziniec i zaraz zostali zabici. Pozbawieni dowódców saperzy, choć dysponowali dużą ilością materiału wybuchowego C-4, nie wdarli się do środka. Ostrzelali fasadę kancelarii z granatników, po czym zalegli pośród betonowych klombów, strzelając do przybywającej odsieczy. Po sześciu godzinach walki wszyscy zostali zabici lub ranni. Mimo to ich ofiara nie poszła na marne.
O godz. 9.20. w ambasadzie pojawił się gen. Westmoreland i podczas zorganizowanej naprędce konferencji prasowej oświadczył, że sytuacja została opanowana. Jednak przerażeni dziennikarze przyjęli te słowa sceptycznie, gdyż z dziedzińca na ich oczach wynoszono zakrwawione zwłoki komunistów, a z oddali cały czas słychać było eksplozje i serie broni maszynowej. Do tego niektórzy żandarmi z 716. batalionu, będący pierwszy raz w boju, mylnie informowali ich, że Vietcong wtargnął do ambasady.