Skądinąd nie mam wiary, że fenomen podobny temu ostatniemu prędko się powtórzy. Żart żartem, ale w meczu z „Bismarckiem” polski niszczyciel „Piorun” pokazał błysk.
Ach, jak pięknie wywijał się spod strasznych ciosów olbrzyma, kreśląc na powierzchni morza kunsztowne figury. Dopiero potem przyleciały samoloty, a na koniec ciężkie okręty Home Fleet waliły jak w bęben w okaleczonego olbrzyma. Cała sprawa jest zresztą ważniejsza, niż się wydaje na tzw. zdrowy rozum, czasem nieco szwankujący podczas wojennych zapasów. Jeden niemiecki okręt, nawet najpotężniejszy, nie mógł unicestwić brytyjskiego panowania na morzu. Nawet gdyby wrócił do portu po pierwszym rajdzie, to niekoniecznie po drugim, a w trzeci już całkiem nie wierzę.
Wszelako „Bismarck” naruszył potężne tabu – mit Brytanii, która na wieczne czasy, w stylu niemal biblijnym, miała rządzić wodami – „over the waves”. Peregrynacje „Bismarcka” po Atlantyku były bezczelnym policzkiem wymierzonym Zjednoczonemu Królestwu, jakby kogoś wyrżnął śledziem w pysk.
Co gorsza, niemiecki okręt był łaskaw jednym potężnym ciosem znokautować „Hooda”, dumę i chwałę brytyjskiej marynarki. Okręt ten należał zresztą do dziwnej, stanowczo archaicznej kategorii pływających olbrzymów, tzw. krążowników liniowych, których imponująca wyporność miała się nijak do ich wątłego pancerza.
Mówiąc krótko, „Bismarck” upolował dinozaura.