Owo tour de horizont polityki Piłsudskiego należy uzupełnić o stosunek do mniejszych państw. We wrześniu 1934 roku Piłsudski odpoczywał w Moszczanicy koło Żywca, a bliskość granicy z Czechosłowacją skłaniała do przemyśleń nad stosunkami z tym państwem. Przez wiele lat Piłsudski był zdania, że to właśnie ona jako pierwsza zniknie z mapy Europy. Teraz w świetle przemian w III Rzeszy skorygował swoją opinię. Uważał, że to Austria ulegnie jako pierwsza Anschlussowi, a Czechosłowacja padnie w drugiej kolejności. 21 października 1934 r. przyjął w Belwederze węgierskiego premiera Gombosa. Premier sądził, że Austria pozostanie samodzielna, że Anschulss to perspektywa dziesięciu lub 20 lat, Piłsudski całkiem odwrotnie.
Trzymał rękę na pulsie spraw litewskich. 1 czerwca 1934 roku przyjął Tadeusza Katelbacha, korespondenta „Gazety Polskiej” w Kownie i swego tajnego emisariusza. Po wysłuchaniu relacji o stosunkach w Kownie Piłsudski powiedział mu: „Zbliża się nieuchronnie chwila wielkiego generalnego rozrachunku. W czasie gdy będzie się on odbywał, takie pozycje jak Litwa bez nas nie będą nic znaczyły. Stresemann, mówiąc ze mną w Genewie, powiedział o Litwie: „Das ist nichts”. To bardzo znamienne. Jeśli Litwini tego nie rozumieją, mogą kiedyś słono za to zapłacić. Tak, zbliża się chwila generalnego rozrachunku”.
Co do stosunków Polski z Litwą, Piłsudski powiedział, że przede wszystkim sama Litwa musi stwierdzić oficjalnie, że godzi się na normalizację stosunków polsko-litewskich, a konsekwencją tego byłoby natychmiastowe nawiązanie stosunków dyplomatycznych. Do tej chwili Polska nie będzie rozmawiała z Litwinami ani na temat Wilna, ani projektowanego statusu kulturalnej autonomii Litwinów na Wileńszczyźnie. Przez dłuższą chwilę Piłsudski rozważał zagadnienie megalomanii litewskiej, mówiąc, że mógłby nieraz przeciąć siłą istniejący stan rzeczy między Litwą a Polską, lecz nie chciał pogłębiać przepaści, którą zawsze powoduje przelana krew.
Co do możliwości wybuchu wojny, to uważał, że z pewnością przyjdzie do niej, ale w żadnym wypadku nie może ona wybuchnąć na granicy polsko-niemieckiej.
Kolejny rozmówca w sprawach litewskich to długoletni i dobrze ustosunkowany radca polskiej ambasady w Paryżu Anatol Mühlstein. 30 lipca 1934 r. Piłsudski rozmawiał z nim po jego powrocie z Kowna, gdzie w imieniu Marszałka przeprowadził rozmowy w sprawie zakończenia „stanu wojny”. Piłsudski wyposażył swego emisariusza w instrukcję, w której wykluczał kompromis w sprawie Wilna, ale poza tym godził się „na wszystko”. 19 lipca Mühlstein przybył do Kowna, 25 widział się z ministrem spraw zagranicznych Stasysem Lozoraitisem, rozmawiał także z Szaulisem i gubernatorem Kłajpedy Jonasem Nawakasem oraz kilkoma innymi politykami. Niestety, także ta próba zawiodła. Litwini twierdzili, że bez uprzednich ustępstw w sprawie Wilna postęp jest niemożliwy. Grozili, że nawiązanie stosunków wojskowych bez kompromisu co do Wilna grozi puczem wojskowym.
[i][„Słowo”, nr 206 (3698), Wilno, 31 lipca 1934; R. Jarocki, Żyd Piłsudskiego. Opowieść o Anatolu Mühlsteinie, Warszawa 1997, s. 70 – 90; P. Łossowski, Stosunki polsko-litewskie 1921 – 1939, Warszawa 1997, s. 257–260.][/i]
[srodtytul]Przyjaciele nad Bałtykiem[/srodtytul]
Wspomnijmy w tym miejscu o szerokim otwarciu naszej polityki na inne państwa bałtyckie – Łotwę i Estonię. Był to długi proces, od próby uzgodnienia stanowiska w przededniu wojny polsko-bolszewickiej przez szkolenie oficerów w polskich szkołach wojskowych od lat 20. aż po kolejne zbliżenie w latach 30. Stałą tendencję do utrzymywania pasa przychylnych nam państw na pograniczu z Rosją utrzymywano także po zgonie Marszałka.
W polityce zagranicznej zaszedł wszakże ważny dla Polski fakt. Na posiedzeniu Zgromadzenia Ligi Narodów 13 września 1934 minister Beck wystąpił z deklaracją stwierdzającą, że Polska odmawia współpracy z organizacjami międzynarodowymi co do stosowania praw mniejszości narodowych w Polsce. W drodze powrotnej z Genewy Beck 30 września pojechał do Moszczenicy w celu zreferowania sytuacji. Piłsudski, po dłuższej rozmowie z nim, kazał podać butelkę starego węgierskiego wina. Nie był to sukces wielki, ale przecież zrzucający ostatnie ograniczenie naszej suwerenności.
[srodtytul]Wygrał mierny, ale wierny[/srodtytul]
Kwestia następstwa po Marszałku w wojsku była równie ważna jak jego dalsza modernizacja. Piłsudski, znawca i miłośnik Napoleona, pamiętał, co mówił cesarz Francuzów. Armia baranów dowodzona przez lwa jest silniejsza od armii lwów dowodzonych przez barana. Mieliśmy dobrą armię, ale trudno było oczekiwać, że w Rosji czy w III Rzeszy ich wielkimi armiami będą dowodzić niekompetentni dowódcy. Dlatego tym wyraźniej stawał problem zapewnienia najlepszego wodza dla naszej armii. Wybór nie był szeroki, a wszyscy kandydaci mieli porównywalne kwalifikacje, co nie znaczy, by byli pozbawieni wad. Generał Władysław Sikorski właściwie nie wchodził w grę, jako że znajdował się w politycznej opozycji wobec Piłsudskiego. Choć ten w opinii sporządzonej jeszcze w 1922 roku cenił go bardzo wysoko i przewidywał możliwość objęcia przez niego naczelnego dowództwa. Kolejnym był gen. Kazimierz Sosnkowski, współpracownik od czasu Związku Walki Czynnej (1908) i znakomity minister spraw wojskowych. Nie miał on wszakże większego doświadczenia w praktycznym dowodzeniu w warunkach bojowych, poza krótkim epizodem z wojny 1920 roku. Natomiast najlepiej z kandydatów ogarniał siły państwa w ich szerokim horyzoncie, włączając w to ekonomię, był też znakomicie ulokowany w establishmencie ogólnopolitycznym. Pozostawał strawny nawet dla opozycji. Poszukując argumentów, warto posłużyć się wnioskiem Władysława Studnickiego, który napisał o nim: „Polska jest uboga w wybitne talenty i przy tym, gdy ma ludzi z takim niepospolitym talentem organizacyjnym, wojskowym i państwowym jak Sosnkowski, częstokroć nie wyzyskuje go odpowiednio”.
[i][W. Studnicki, Ludzie, Idee i Czyny, Warszawa 1928, s. 61.][/i]
Ale na jego niekorzyść działało w oczach Piłsudskiego niezdecydowanie generała w dniach przewrotu majowego, kiedy to, przebywając w Poznaniu, targnął się (nieskutecznie) na swe życie. Najpewniej dlatego to nie Sosnkowskiemu przypadło dowodzenie polską armią.
Kandydatem, który cieszył się największym zaufaniem Piłsudskiego pozostawał Edward Rydz-Śmigły. Osobiście bardzo odważny, dowodził w polu od szczebla batalionu i pułku w Legionach aż do armii w wojnie z bolszewikami. Miał duże doświadczenie stricte wojskowe i „pojemność” operacyjną do szczebla naczelnego wodza. Minusem tej kandydatury były mniejsze zdolności w pozostałych dziedzinach życia państwowego i brak doświadczenia politycznego. Ważąc wszystkie opcje, Marszałek przychylił się do opinii, że najlepszym kandydatem na jego następcę będzie Rydz-Śmigły, i tak też w konsekwencji się stało.
[srodtytul]Pożegnanie z bronią[/srodtytul]
Charakterystyczna była w tym wymiarze ostatnia defilada z udziałem Marszałka. Odbyła się ona w niedzielę 11 listopada 1934 roku na Polu Mokotowskim. Wacław Jędrzejewicz, wówczas minister rządu RP, wspominał: „Siedziałem w loży rządowej bardzo blisko trybuny, na której stał Marszałek i salutował przechodzące oddziały. Wyglądał bardzo niedobrze: był blady, zgarbiony, poruszał się powoli. Po pewnym czasie długiej defilady widać było, że coś mu jest, gdyż nagle oparł się o balustradę swej trybuny tak, jakby już dłużej nie mógł stać. Płk Adam Sokołowski, szef gabinetu ministra, stojący blisko trybuny, schwycił jakieś krzesło i wniósł je na trybunę. Dalszy ciąg defilady Marszałek odbierał siedząc – niezwykły, jak dotąd, wypadek na rewii wojska. Byliśmy wszyscy głęboko tym wstrząśnięci. Był jeszcze drugi przykry incydent na tej defiladzie. W czasie pokazowego lotu myśliwców i wykonywanych przez nich akrobacji jeden z pilotów, robiąc beczki jedna za drugą, uczynił ostatnią zbyt nisko i zwalił się z aparatem na ziemię. Podjechały sanitarki i straż ogniowa i wkrótce głośniki podały, że pilot żyje. Jednak prezydent Mościcki polecił wstrzymać dalsze ewolucje lotnicze, a że był to ostatni punkt programu, więc rewia się zakończyła”.
[i][Wacław Jędrzejewicz, Wspomnienia, mps.][/i]
Potraktujmy tę defiladę jako symboliczne pożegnanie wodza z wojskiem. Jeszcze rok wcześniej straszył nią Niemców w Wilnie (kwiecień 1933) i Krakowie (październik 1933). Ale już kolejna po tej listopadowej defilada, ta w maju 1935 roku, była niemym hołdem dla wodza i pożegnaniem przez armię. Od pokazu siły do zgonu upłynęły zaledwie dwa lata…
[srodtytul]Mościcki zamiast Sławka. Konstytucja [/srodtytul]
Równie trudnej decyzji, choć bez większej ilości kandydatów, wymagała kwestia prezydentury. Jest wiele przesłanek do opinii, że Marszałkowi zależało na wykorzystaniu Walerego Sławka na fotelu prezydenckim. Był on jednym z najbliższych współpracowników, więźniem caratu, kilkukrotnym premierem. Najważniejsze jednak, że był twórcą i liderem Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem i najbardziej lojalnym politykiem w otoczeniu Piłsudskiego. Jak pokazał czas, Sławek nie posiadał zaplecza politycznego wśród elity władzy i gdy zabrakło Piłsudskiego został zmarginalizowany. Prezydentem aż do wybuchu wojny pozostawał Mościcki.
Aż do ostatnich lat pozostawał Piłsudski krytykiem Konstytucji z marca 1921 roku, jako krępującej aparat wykonawczy, przede wszystkim najwyższego przedstawiciela władzy wykonawczej. Praktycznie po maju 1926 roku podjęto wielopłaszczyznowe prace nad zmianą systemu, w tym nad projektem nowej konstytucji. 26 stycznia 1934 r. posłowie prorządowi wykorzystali nieobecność na sali posłów narodowej demokracji, ludowców i socjalistów, a posiadając mimo to połowę ustawowej liczby deputowanych doprowadzili do przegłosowania tez konstytucyjnych jako tekstu nowej konstytucji. Rozentuzjazmowany Kazimierz Świtalski zadzwonił do Belwederu, chcąc poinformować Piłsudskiego o dokonanym przełomie.
Ale Marszałek nie był szczęśliwy, iż najważniejszy dokument w państwie uchwalono fortelem. Wiedział też, że dyktowana pod jego potrzeby konstytucja nie jemu będzie służyła. Wyznaczył posłom sprawozdawcom i Świtalskiemu audiencję dopiero na 31 stycznia 1934 r., czyli pięć dni po tym wydarzeniu. Debata w Senacie trwała ponad rok, wprowadzono poprawki i wreszcie 23 kwietnia 1935 roku prezydent Mościcki podpisał konstytucję w obecności marszałków obu izb sejmowych i rządu. Tym samym weszła ona w życie. Prezydent mógł mianować premiera i szefów najważniejszych urzędów, mógł rozwiązywać Sejm i Senat przed upływem kadencji. Rząd był odpowiedzialny politycznie przez prezydentem, a parlamentarnie przed Sejmem. Jego prace były impregnowane na doraźne zakusy posłów.
Najmniej wówczas aktualny wydawał się artykuł przedłużający kadencję prezydenta na wypadek wojny, aż do trzech miesięcy po zawarciu traktatu pokoju. Uchroniło to sprawę polską od ingerencji w czasie II wojny i zapewniło kontynuację legalizmu, choćby w szczątkowej formie, aż do ponownego wybicia się na niepodległość. Można ją krytykować za różne przywary, ale przecież uporządkowała i usprawniła życie państwa. Była krótka i jednoznaczna, a jej krytykom przypomnijmy, że jest nieporównanie bardziej jasna wobec dzisiaj obowiązującej. Bo w konstytucji kwietniowej wiadomo było, komu przypada najważniejszy fotel w państwie i jakie są zadania poszczególnych organów.
Czasu pozostawało Piłsudskiemu niewiele, bo stan zdrowia szybko się pogarszał. Obserwujący go na co dzień Kazimierz Glabisz wspominał: „Przyglądałem się z bliska tym daremnym szamotaniom i zrywom śmiertelnie chorego tytana, zatrwożonego nie wzmagającymi się cierpieniami, lecz stopniowym zanikiem sił. Trwożyła go jedynie obawa, że nie zdoła swego dzieła dokończyć i że Polska, wciąż jeszcze słaba i wypróbowanego wodza nieposiadająca, nie zdoła oprzeć się narastającym od wschodu i zachodu niebezpieczeństwom.”
[i][Kazimierz Glabisz, Na dzień 19 marca, „Ostatnie Wiadomości”, Manheim, 19 marca 1960.][/i]
[i]Janusz Cisek, dyrektor Muzeum Wojska Polskiego. W latach 90. dyrektor Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Autor m.in. „Kalendarium życia Józefa Piłsudskiego” (wspólnie z Wacławem Jędrzejewiczem) oraz albumu „Józef Piłsudski”. Profesor w Instytucie Europeistyki UJ[/i]
[link=http://www.januszcisek.pl ]www.januszcisek.pl [/link]
[mail=jcisek@muzeumwp.pl]jcisek@muzeumwp.pl[/mail]