Tunel prowadzący do getta ma 40 metrów długości i zaledwie metr wysokości. W końcu sierpnia 1942 r. w piwnicy kamienicy przy ul. Muranowskiej 40, po aryjskiej stronie muru, schodzi do niego dwóch ludzi. Młodszy to Jan Kozielewski – emisariusz polskiego podziemia politycznego „Witold”, który za parę tygodni ma wyruszyć kurierskim szlakiem do Anglii. Przed wojną świetnie zapowiadający się dyplomata, oficer artylerii konnej, prymus artyleryjskiej podchorążówki, wyróżniony przez prezydenta Mościckiego honorową szablą. Jego przewodnikiem jest działacz Bundu Leon Feiner. Przed wyjściem na ulice getta obaj się przebierają. „Witold” zakłada marynarkę z gwiazdą Dawida, bez guzików, z oberwaną kieszenią i spodnie trzymające się na sznurku.
Hitlerowska „Grossaktion”, podczas której wywieziono do obozów zagłady 300 tys. mieszkańców getta, chwilowo zelżała. Ulice są zatłoczone. „Witold” wi- dzi nagie zwłoki dorosłych i dzieci porzucone na bruku, cienie przechodniów, które, jak pisał po wojnie, „przemykały obok nas, wypatrując kogoś lub czegoś oczami płonącymi jakimś obłąkanym głodem i nienasyceniem”. Z okna ogląda umundurowanych Niemców, którzy wypuścili się do getta na „polowanie na Żydów” i strzelają do ukrywających się ludzi. Na jednym z podwórek dostrzega dwóch pięciolatków, którzy, krzycząc „halt!”, mierzą do jeszcze młodszego z patyków. „Bawią się w śmierć przed śmiercią” – mówi Feiner.
Parę tygodni później „Witold” wyjeżdża do Izbicy za Lublinem, gdzie Niemcy utworzyli obóz przejściowy, z którego Żydzi wywożeni są do komór gazowych w Bełżcu. W mundurze ukraińskiego esesmana przedostaje się za podwójną linię drutów. Przez wiele go- dzin przygląda się, jak strażnicy, strzelając w tłum na oślep, upychają do 46 bydlęcych wagonów po 140 więźniów, ostatnich z nich na głowach pozostałych. „Witold” doznaje wstrząsu nerwowego, płacze. Przed wyruszeniem na Zachód przez wiele godzin rozmawia w ruinach kamienicy na Grochowie, przy świeczce, z żydowskimi przywódcami. „Cały nasz naród ulega zagładzie (...) Niech pan sprawi, żeby ani jeden z przywódców Narodów Zjednoczonych nie mógł powiedzieć, iż nie wie, że nas w Polsce mordują” – mówi Feiner.
Kiedy „Witold” wsiada do pociągu jadącego do Berlina – z dokumentami francuskiego robotnika jadącego z GG na urlop do Paryża – ma w kieszeni zaspawany klucz z mikrofilmami. Oprócz materiałów politycznych przeznaczonych dla władz i stronnictw na emigracji wiezie ze sobą raport o eksterminacji Żydów. To, co miało być tylko jednym z jego zadań – zaalarmowanie sojuszników, że dokonuje się zagłada narodu żydowskiego – stanie się misją jego życia. Po latach jeden z historyków nazwie go tym, który „chciał sam powstrzymać Holokaust”.
Urodzony w 1914 r. w tyglu kultur, jakim była dawna Łódź, syn właściciela fabryczki wyrobów skórzanych wychowywał się w duchu żarliwie katolickim, a zarazem w kulcie marszałka Piłsudskiego. Od dzieciństwa wyczulony na przejawy antysemityzmu, miał wielu kolegów z żydowskich rodzin. W pracę konspiracyjną zaangażował się, uniknąwszy sowieckiej niewoli, już jesienią 1939 r. W styczniu 1940 r. – m.in. po czterodniowej wędrówce na nartach przez Tatry i Słowację – dotarł jako kurier rodzącego się podziemia politycznego do francuskiego Angers i generała Sikorskiego. Podczas drugiej wyprawy, w czerwcu tego samego roku, aresztowało go gestapo w Koszycach. Katowany podczas śledztwa, podciął sobie żyły. Odratowanego Niemcy przewieźli do szpitala w Nowym Sączu, skąd udało mu się uciec dzięki ZWZ. Po roku powrócił do konspiracji jako współpracownik Biura Propagandy i Informacji KG AK.